7th Day Buskers to w wolnym tłumaczeniu „Niedzielni śpiewacy uliczni”. Ich płyta „Long Live Caboose” to zestaw doskonałych współczesnych piosenek folkowych wykonanych w stylu, jakiego nie powstydzili by się słynni The Soggy Bottom Boys z filmu braci Cohen. Począwszy od „Lonesome, On’ry, and Mean” mamy tu „drive” charakterystyczny dla amerykańskiej muzyki folkowej nowej generacji.
Grupa pochodzi z San Diego i nuzycy rzeczywiście grywają w niedziele na ulicach miasta. Na codzień pracuja zawodowo.
Muzycy z 7th Day Buskers nazywają swoją muzykę Acoustic Roots Music. I trzeba przyznać że jest to nazwa celna, bo jak inaczej nazwać współczasne (w większości) kompozycje zawierające elementy folku, country i bluesa ? W muzyce tej równie głęboko słychać starego Johnny`ego Casha i Willie Nelsona, co Boba Dylana, Pete`a Segeera, czy Ralpha McTella.
Shawn P. Rohlf ma chyba niemieckie korzenie, bo choć w „Long Live The Caboose” jodłuje po kowbojsku, to i tak zaciaga mi to Bawarią. Z kolei z piosenką taką jak „Chains of This Town” chłopaki mieliby spore szanse na przeglądzie piosenki turystycznej. Zwłaszcza ze w tej muzyce słychać że dobrze bawią się taką właśnie konwencją. Co chwilę puszczają oczko do swoich słuchaczy.
Shawn nie tylko śpiewa w zespole, pisze też piosenki. Na ten album napisał cztery utwory, z czego instrumantalny „Bruno the Rooster” brzmi chyba najlepiej. Nie żeby czegoś brakowało w śpiewanych kawałkach, po prostu „Bruno…” wskrzesza ducha starych bluegrassowych płyt Bela Flecka.
W chwilach kiedy 7th Day Buskers sięgają po repertuar tradycyjny też robi się tradycyjnie. Angielski „Newry Highwayman” zaśpiewany jest z pewną nonszalancją, ale pasuje ona do konwencji. „Nine Pound Hammer”, mimo że nie jest takim starociem, jak „Newry…” i znamy jego autora (Merle Travis), to też stał się już standardem. Podobnie jak w części utworów wiedzie w nim prym Don Hickox, drugi wokalista grupy. Nie ma on tak charakterystycznego i mocnego głosu jak Shawn, ale za to dobrze śpiewa country.
Wspomniałem o duchu płyt Bela Flecka. Powraca on też w „Shady Grove”, okraszonym graną na skrzypcach i banjo melodią „Frosty Mornin`”.
Płyta kończ się piosenką „Don’t Stop the Music”. I tego się trzymajmy. Mam nadzieję że chłopaki z 7th Day Buskers też to zapamiętają.
Kategoria: Recenzje (Page 181 of 214)
Pat Cooksey to jeden ze starszych irlandzkich twórców, występował m.in. z The Clancy`s, jego największa aktywność przypadała właśnie na przełom lat 60-tych i 70-tych. Napisał trochę piosenek, wśród których są dwa folkowe hity, oba znalazły się na tej płycie – „The Reason I Left Mullingar” i „The Sick Note” (znane bardziej jako „Why Paddy`s Not At Work Today”).
Artysta mieszka obecnie w Alpach i z tego co mi wiadomo niemal wogóle nie nagrywa, a koncertuje głównie w Niemczech. Dlatego też jego dyskografia zamyka się w dwóch albumach – omawianym „Words”, oraz „Live in Nürnberg”. Mimo to Pat wciąż pisze nowe piosenki i to dla nich właśnie warto po te płyty sięgnąć.
Z nowszych, bądź mniej znanych utworów Pata Cooksey`a na płytę „Words” trafiły piosenki : „Mary Anne”, „Song For Hamish”, „We Were There”. Całość uzupełniają utwory tradycyjne i kilka współczesnych, lecz nie mniej klasycznych, jak choćby „Raglan Road” Patricka Kavanagha.
Kiedy w 1848 roku odkryto w Kaliforni złoto ludzie ruszyli tam z nadzieją na lepsze życie. Ci którzy docierali tam drogą morską przywozili ze spobą pieśni morza, zaś ci, którzy odważyli się na conajmniej równie niebezpieczną podróż lądem zwieźli rozmaite folkowe melodie. Taki repertuar znalazł się na plycie kalifornijskiego folkowca Dicka Holdstocka, nagranej z Tomem Murphey`em.
Nie brakuje tu znanych piosenek z tekstami o gorączce złota, świetnym przykładem może być tu utwór „Oh California”, kolejna wariacja na podstawie amerykańskiej melodii „Oh Susana”. Podobnie piosenka „Callerforney” nawiązuje do znanej na kontynencie melodii „Jack of All Trades”.
Jednak największą ucztę będą tu mieli miłośnicy klasycznych szant. Sporo tu pieśni pracy, w większości dobrze u nas znanych. Wykonane są niemal podręcznikowo. Znajdują się wśród nich : „Santy Ana”, „Sacramento”, „John Kanaka”, „Frisco Ship” (znane też jako „Long Time Ago”), „Whisky Johnny”, „Shanghai Brown” (jeden z wariantów „Go To Sea No More”, tu na podstawie wersji z książki Stana Hugila), „The Five Gallon Jar” (tu również na Hugilem, znany jest natomiast również tytuł „Old Virginia Lowlands” – w polskiej wersji „Niziny Virginia Lowlands” Mechaników Shanty), „Hog Eye Man” i „Homeward Bound”.
W folkowe rejony piosenek z brzegów Pacyfiku i dawnych pokładów niesie nas kilka piosenek. Wśród nich jest „Coming Around the Horn”, autentycza piosenka z 1855 roku. „Ho for California” to inna, bardziej „piosenkowa” wersja tematu z „Sacramento”, rzadko zdarza sie by te dwa różne warianty występowały razem na płycie. Utwór „Humbug Steamship Companies” opowiada o drodze powrotnej z San Francisco przez Panamę i o katastrofach parowców. Amerykańską folkową piosenkę „A Ripping Trip”, oczywiście z innym tekstem zapewne rozpoznają najmłodsi słuchacze, gdyż wykorzystano ją w jednej ze współczesnych kreskówek, jako piosenkę tytułową. Być może oryginalny tytuł melodii „Pop Goes the Weasel” coś Wam podpowie.
Utrzymany w klimacie lamentu „California Boy” pojawia się też na płycie projektu The Holdstocks zatytułowanej „Shanties and Sea Songs from Way Out West”. Również o tej płycie można przeczytać na Folkowej.
Piosenka „The Dying Californian” w oryginale opowiadała o mieszkańcu Nowej Anglii umierającym w drodze do Kaliforni. Kalifornijska wersja troszkę się zmieniła i tak powstał utwór zaprezentowany nam na tej płycie.
Duet Holdstock & Murphey wspierany tu jest przez Carol Holdstock, oraz dwóch skrzypków – Jona Bergera i Jeffa Crossley`a. W partiach chóralnych pojawiją się zaproszeni goście z szantowego cgóry San Francisco Bay Area. Dzięki ich pomocy wykonania tradycyjnych pieśni pracy z tego albumu można uznać za podręcznikowe i polecić wszystkim zainteresowanym tematem.
The McCalmans to grupa, która prezentuje od wielu wielu lat tradycyjne i współczesne piosenki i melodie z Górzystej Krainy – Szkocji. Wielu widzi w nich szkocki odpowiednik irlandzkiej grupy The Dubliners. Uważam jednak, że The McCalmans są za młodzi i ich głosy brzmią zbyt czysto by kusić się o takie porównania.
Na swoim najnowszym albumie grupa wychodzi nieco poza szkockie tematy. Mamy tu m.in. piosenkę „Galway To Graceland” Richarda Thompsona (znanego choćby ze współpracy z grupą Fairport Convention), czy utwór „The Last Leviatan” Andy Barnesa, pochodzący z Kanady.
Obok zapożyczeń i utworów tradycyjnych mamy na tej płycie również bardzo ciekawe kompozycje dwóch członków zespołu. „Highland Tomorrw” napisane przez lidera zespołu – Iana McCalmana – mogłoby być bez problemu uznane za tradycyjną szkocką balladę. Klimat tej piosenki idealnie wpasuje się w tradycyjne brzmiania charakterystyczne dla zamglonych pól i malowniczych jezior Szkocji.
Drugim członkiem zespołu, który udziela się tu kompozytorsko jest Nick Keir, który oprócz piosenki „Running Home” zamykającej płytę napisał też wiązankę instrumentalnych melodii tanecznych w typowo folkowym klimacie.
Jako że płyta jest nowa, można polecić ją również ze względu na produkcję, która nie była najsilniejszą stroną niektórych starszych nagrań The McCalmans. Brzmienie jest przejrzyste i selektywne, co ma znaczenie w przypadku wielogłosowych zaśpiewów i delikatych partii niektorych instrumentów.
Płytę można potraktować jako klimatyczną kolorową pocztówkę ze Szkocji, na któej dla odmiany nie widzimy ubranego w kraciasty kilt dudziarza, a jedynie malowane dźwiękami gory, łąki i jeziora.
Pierwszą rzeczą która zwraca naszą uwagę jest wokal Katie Else. Zaśpiewany przez nią „The Female Smuggler” to świetne otwarcie płyty. Z resztą wszystkie utwory, w których śpiewa Katie są według mnie rewelacyjne.
Po piosence mamy wiązankę melidii ze Szwecji, co biorąc pod uwagę że Silver Arm grają głównie muzykę celtycką, jest pewną niecodziennoścą. Ale nawet te nieco odmienne melodie zagrane są w bardzo „irlandzki” sposób. Odmiennie jest z melodiami bałkańskimi. Czuć tu co prawda echa tego, co grał kiedys Andy Irvine, ale Silver Arm podeszli do tych tematów z dużą dozą własnych pomysłów.
W sumie wszystko to przestaje dziwić, kiedy dodam, że zespół pochodzi ze Stanów. Jednak jak na amerykańską kapelę, to grają dość wiernie i tradycyjnie. Słychać inspiracje takimi grupami jak The Bothy Band, De Dannan, Planxty, czy The Battlefield Band.
Na płycie spotykamy kilka znanych tematów, jak „As I Roved Out”, czy „The Britches Full of Sitches”. Z drugiej jednak strony nie grupa odgrzebała pare mniej znanych tradycyjnych piosenek i melodii, prezentując je z dużą finezją.
Płyta „Down to the Sea Ships” to dla mnie aktualnie najlepszy album w kategorii „maritime folk”. Mimo iż polska scena szantowa jest bardzo rozległa i bogata jeszcze nikomu u nas nie udało się nagrać takiej płyty. Dziesięć autorskich piosenek, napisanych i zaaranżowanych z olbrzymią fantazją. Duża w tym zasługa autora piosenek, wokalisty i gitarzysty – Vincenta P. Brophy`ego. Jest on Irlandczykiem urodzonym w Dublinie, który osiadł na stałe w Południowej Australii. Wcześniej Vincent grał z takimi grupami, jak Sanechie, czy Roanoka.
Cała płyta to piosenki które napisał o tak pięknym zakątku świata, jakim jest południowo-wschodnia częśc australijskiego kontynentu. W utworach tych ożywają parowce, wielkie statki pasażerskie, barki i stare, zapomniane promy. Mamy tu wspomnienie o wielorybnikach, kapitanach rzecznych statków i żaglowców.
Już pierwsza piosenka – „Down, down to the ocean blue” – przekonuje do płyty. Z resztą nie tylko same piosenki są tu atutami. Vincent jest również dobrym wokalista. Wystarczy posłuchać choćby wielorybniczej pieśni „Bay whalers of twofold bay”, by się o tym przekonać.
Niekiedy, jak w piosence „The James Craig” autor zbliża się stylistycznie do najbardziej tradycyjnych pieśni morskiego folku. Tak zaaranżowany utwór mógłby wykonywać Ewan McColl, czy Pete Seeger. W tym samym z resztą utworze Brophy wykorzystuje melodię znanego marynarskiego tańca, jako drugą cześć kompozycji. Podobnie tradycyjną konstrukcję ma „Hi, hi the little boat rides”, gdzie w tle pobrzmiewa inna znana melodia.
Jak wspomniałem, przynajmniej na jakiś czas, płyta ta zagości w moim odtwarzaczu. Mam nadzieję że wpadnie w łapki naszych szantymenów. Mam też nadzieję że oprócz ewentualnego przerobienia kilku piosenek Vincenta na polskie wersje ktoś pomyśli by napisać taki właśnie, niezwykle klimatyczny, autorski program.
Heather Dale jeszcze nigdy nie była tak blisko średniowiecznych korzeni muzyki folkowej, jak na tej płycie. Kanadyjska wokalistka sięgnęła tym razem po „muzykę zimowa”. Zdaje sobie sprawę, że to określenie nijak przystaje do słonecznych i pełnych ciepła dźwięków, jakie pojawiają się na tym albumie. Jednak to naprawdę najlepszy sposób na jej nazwanie. Chodzi bowiem o zimowe święta i towarzyszącą im muzykę, która zdaniem Heather istniała od zawsze. Bez względu na to, czy obchodzimy Boże Narodzenie, czy celtyckie święto Yule jest to czas muzyki. Taka właśnie muzyka w założeniu ma wypełniać ten album. Dlaczego piszę „w założeniu”? Bo mimo tego co artystka sobie założyła nagrała płytę bardzo chrześcijańską.
Są tu piękne pieśni których datowanie rozstrzelone od XIII do XVIII wieku. Wszystkie je łączy tematyka świąteczna. Jako że język angielski nie był wówczas dominujący, to mamy tu fragmenty po łacinie, po niemiecku, po francusku, a nawet w języku Huronów. Muszę przyznać że utwór „Huron Carol” najbardziej mnie zaskoczył. Jest to pieśń, w której francuski mnich wykorzystał ludową melodię kolędy ze swojego rodzinnego kraju i 1643 roku ułożył do niej słowa w wendat – narzeczu Huronów.
Mimo, że nie ma tu magicznego klimatu fantasy towarzyszącego poprzednim nagraniom Heather Dale, to póki co uznaję tą płytę za najlepszą w jej dorobku. Wszystko może zmienić się kiedy posłucham najnowszego albumu – „May Queen” – jednak na razie zdania nie zmieniam.
Mam wrażenie że Ajagore w pewien sposób kontynuuje pracę innego trójmiejskiego zespołu. Mówię tu o formacji Szela. Co prawda nie ma tu ani skocznych tańców, ani magicznych skrzypiec Józka Kanieckiego, ale z tego co pamiętam na ostatnich koncertach Szeli na których byłem zespół pracował nad kilkoma kawałkami które obecnie gra Ajagore, a Józek pojawiał się gościnnie na koncertach tej młodej trójmiejskiej formacji. Część utworów to kompozycje zespołu do tradycyjnych tekstów – „Próżno ją w taneczek brać”, „Pomału Jasiu stąpaj” i „Z Anakreonta” (tekst – Jan Kochanowski). Pozostałe to utwory ludowe, dość mocno przearanżowane. Słychać tu wpływy rocka, bluesa i jazzu. Kilka utworów tematycznie odwołuje się do poezji sowizdrzalskiej. Warto polecić kilka , utworów, a zwłaszcza „Jaką pannę wybrać” (jakiż życiowy tekst!) „Janicek gibki” i „Pastereczka”. Muzyka prezentowana przez Ajagore nie jest łatwa, sporo w niej elementów kontemplacyjnych, zwłaszcza w partiach około jazzowych. Przeciwników takich eksperymentów uspokajam, jest to jednak płyta folkowa. Zetknąłem się z opiniami, że zespół mógłby poświęcić nieco ze swej indywidualności na rzecz szerszego odbioru, nie sądzę jednak by o to chodziło muzykom.
Na uwagę zasługuje też dobra realizacja, brzmienie jest wyraźne, selektywne, można spokojnie napawać się dźwiękami. Charakterystyczny dla Ajagore jest wokal. Muszę przyznać że trochę czasu zajęło zanim się do niego przyzwyczaiłem.
Polecam również występy grupy, zwłaszcza w zestawieniu z innymi zespołami, gdzie naprawdę można odczuć odrębność stylistyczną muzyki Ajagore
„Mist of Avalon” to jedna z najbardziej „new age’owych” propozycji bretońskiego mistrza harfy. Jest ona jednocześnie głęboko osadzona w celtyckiej tradycji. Zarówno muzyka, choć przecież w większości nowa, autorstwa Stivella, jak i warstwa tekstowa przenoszą nas w dawne wieki w czasy arturiańskich mitów i legend.
Całość otwiera kompozycja o Pani Jeziora. Na płycie sportykamy całą gamę arturiańskich postaci, królową Ginewrę, króla Artura i jego ryczerzy. Jednak jest to przede wszystkim okowieść o mistycznym Avalonie. Silny jest tu pierwiastek gaelicki, sięgający do najstarszych walijskich legend, do Mabinogionu, który dał początek arturiańskim mitom.
Stivell opowiada historię i wzorem dawnych bardów roztacza przed nami swoje wizje wspierając się warstwą muzyczną.
Pozwólcie by Alan Stivell zabrał was w swą magiczną podróż do świata który mógł być.
Mam wrażenie że to pierwsze studyjne demo angielskiego Blind Mole Rat. Wcześniej ukazał się w Polsce bootleg (na kasecie) z koncertu w Poznaniu. Tu jakość nagrania prezentuje się dużo lepiej niż na kasetce koncertowej (tytul „Live in Poznan”). Muzyka BMR to połączenie folku i ska z żywiołowym punk rockiem. Pod względem punka to raczej można umiejscowić ich bliżej The Clash niż Sex Pistols. Zespół jest kultowym bandem na angielskiej scenie folk-punkowej.
Mimo iż tekstowo błądzimy tu niekiedy po bezdrożach Meksyku, w muzyce więcej jest korzeni celtyckich niż latynoskich. Jeśli o tekstach mowa, to kaseta zasługuje na znaczek „Uwaga, brzydko mówia”. Jak przystało na punkowców zdarza się chłopakom rzucać „łaciną nieklasyczną”.
Pisanie o poszczególnych utworach mija się tym razem z celem, trzeba po prostu poszukać tego wydawnictwa. Myślę że jedynym sposobem będzie znalezienie sklepu zajmującego się wydawnictwami niezależnymi, lub giełda takich wydawnictwa.
