Miesiąc: Sierpień 2010

Dubioza Kolektiv „Firma Ilegal”

Jak to się teraz zwykło mawiać ? Kosa ? Miazga ? Wp****ol ? Nie do końca rozumiem te określenia, ale bardzo często młodzi słuchacze używają takowych do określenia muzyki Bośniaków z Dubioza Kolektiv. I w sumie jakby tak posłuchać dźwięków które proponuje nam grupa na płycie „Firma Ilegal”, nawet te słówka pasują…
Teoretycznie pomysł jest stary jak świat: trochę miażdżącego riffu gitarowego, parę dubowych i regałowych wstawek, dwóch wokalistów, jeden śpiewa drugi krzyczy i rapuje a do tego wszystkiego jeszcze motywy ludowe charakterystyczne dla regionu z którego wywodzi się grupa. Jednak wydaje się, że można takie dźwięki zagrać po rzemieślniczemu a można z bożą iskrą. Dubioza obrała tą drugą drogę.
Nie oszukujmy się, ten krążek to jak cios pięścią między oczy. Takie numery jak „Firma Ilegal”, „Blam”, „Vlast i Policija” czy „Dosta” powinny być wykładnikiem takiego stylu. Numer tytułowy: spokojny, reggaowy motyw, zadziorny wokal a chwilę potem bałkańska potańcówka – wszystko na melodii którą pradziadkowie muzyków zapewne nucili przy ognisku. I tak jest w zasadzie przez cały, krótki, krążek. Nie sposób się takim graniem znudzić bo przecież dzieje się bardzo dużo. Rytmiczne łamańce, niespodziewane zmiany klimatu, raz potężny atak niemalże hardcore’owych riffów, raz spokojne, reggae pląsanie. Muzyka nieobliczalna i nietuzinkowa a wszystkiemu temu kolorytu dodają teksty, wszystkie wyśpiewane w rodzimym języku zespołu z Bośni i Hercegowiny.
Nie będę się na zakończenie rozwodził. Jak będzie koncert to idę poskakać razem z tłumem dzieciaków pod scenę. W końcu ta muza to niezły wp****ol.

Rafał Chojnacki

Alestorm „Black Sails At Midnight”

Jakiś czas temu sprzeczałem się zawzięcie z jednym z moich przyjaciół na temat gdzie leży granica folku. Spór wyniknął stąd, że uznałem nowy krążek grupy Alestorm za folk-metal, rozmówca mój uparcie trwał w przekonaniu że czwórka sympatycznych szkotów uprawia bardziej power-metal, tudzież metal symfoniczny. Spór rozstrzygnięty nie został, a swego rodzaju consensusem było stwierdzenie, że każdy ma swoją własną definicję muzyki folkowej.
Słuchając „Black Sails At Midnight” faktycznie czasem można poczuć się zdezorientowanym, bo bo trzy pierwsze numery z tejże płyty bliższe są stylistyce Blind Guardian czy Rhapsody niż, dajmy na to, Eluveitie czy Skyclad. Wszystko co prawda obraca się w okół żeglarskich opowieści: bitwy morskie, piraci, wyprawy po skarb i tak dalej – to wszystko tu jest. Gorzej jeśli ktoś od Alestorm oczekuje folkowych brzmień i melodii wygrywanych na osobliwych instrumentach. Co prawda w paru kawałkach pojawia się syntezator który dość udanie imituje akordeon, flet czy skrzypce ale to wciąż nie jest to czego można by oczekiwać.
Pomijając już te trochę zbędne dywagacje, „Black Sails At Midnight” słucha się całkiem przyjemnie. Szkoci wiedzą jak ułożyć chwytliwe melodie a w ich utworach dzieje się sporo – mamy ciekawe solówki, zmiany tempa czy śmiałe odwołania do tradycji ich przodków (a jednak !). W „That Famous Ol’ Spiced” pojawia się skoczny wyspiarski walczyk, zaś „Keelhauled” napędzany jest przez zawadiacką, skrzypcową melodię.
Dużą siłą tej grupy jest charakterystyczny wokal Christophera Bowes’a – trochę zachrypnięty, bardziej melodeklamujący aniżeli śpiewający, nadaje wiarygodności opowieściom z „Black Sails At Midnight”. Z resztą, Christopher z takim głosem i imagem śmiało mógłby zagrać kapitana pirackiego okrętu w jakiejś hitowej produkcji z Hollywood.
Ciężko jednoznacznie ocenić ten krążek – jednym Alestorm przypadnie do gustu ze względu na prawdziwość i brak przekombinowania, drugim może się nie spodobać bo zamiast użycia prawdziwych instrumentów „oszukuje” tu keyboard. Zdania będą podzielone, ale jeśli ktoś podejdzie do tej płyty na luzie i bez zbyt wygórowanych oczekiwań – popłynie razem z Alestorm na wielką muzyczną wyprawę. Ja już spakowałem toboły.

Marcin Puszka

Junkman’s Choir „Steel Linin’ Chant”

„Steel Linin’ Chant” nie jest to płyta nowa, bo światło dzienne ujrzała w 2006 roku. Mimo to niesie ze sobą sporo świeżej i ciekawej muzyki. Junkman’s Choir penetrują rejony odkryte kiedyś już przez Gogol Bordello, czyli upraszczając jest to gypsy punk. O ile jednak Gogol Bordello prezentuje dość zadymiarski styl ocierając się często o chuligańskie brzmienia i pokrzykiwania, Junkman’s Choir miesza w sobie trochę z cygańskiego taboru, zawadiactwa The Pogues i bluesowego wyrafinowania. Pierwsze takty albumu jednak nie porywają: prócz chwytliwych melodii nie ma specjalnie na czym zawiesić ucha. Jednak dalsza część krążka potwierdza, że te pierwsze kilka numerów to takie trochę leniwe rozkręcanie się… Od „The Baptist Song” zaczyna się naprawdę rewelacyjna muzyka. „Holyrood Dream” przywodzi na myśl pijackie przyśpiewki Shane’a McGowana, natomiast „Hogweed John” zdradza cygańskie korzenie zespołu. Rozpędzone i nieco niegrzeczne „Borracho Loco” kusi ciekawymi melodiami akordeonu i instrumentów dętych, zaś „Rotten Apple” porywa ciekawą melodią i chwytliwym refrenem.
To co stanowi o sile Junkman’s Choir to osobliwy klimat który udało się wytworzyć zespołowi – nazwa, piosenki i stylistyka w której się obracają idealnie się uzupełniają i tworzą monolit. Nawet pewne niedbalstwo, głównie jeśli chodzi o śpiew wokalisty, dodaje tej muzyce uroku – w końcu, jakby nie patrzeć, mamy do czynienia z „chórem szmaciarzy”.
Nie ulega wątpliwościom że w tworzeniu dzisiejszej muzyki liczy się przede wszystkim pomysł. Dobry warsztat i chwytliwe piosenki nie wystarczą, jeśli nie idzie z nimi w parze jakaś ciekawa idea. Na szczęście, nasz chór szmaciarzy ma wszystko na miejscu.

Marcin Puszka

Various Artists „Ekkelins Knecht Soundtrack”

Ta płyta zaskoczy Was ona różnorodnością. Nic w tym dziwnego „Ekkelins Knecht”, to folkowo nastrojony soundtrack, w którym orkiestracje mieszają z elementami muzyki dawnej. Nie brakuje nawet tak karkołomnych połączeń, jak średniowieczny hip-hop w wykonaniu grupy Rapkalibur, która odpowiada za sporą część zawartego na krążku materiału. Jeżeli nie wyobrażacie sobie jak to brzmi, posłuchajcie „Wir haben ihn”.
Warto na pewno zwrócić również uwagę na utwory wykonywane przez takie zespoły, jak Faun, Arundo, Schandmaul, Sava czy Narrenfrey, gdyż to obecnie czołówka medievalnego grania u naszych zachodnich sąsiadów. Niektóre z ich utworów moglyby przyozdobić albumy z muzyką dawną (jak choćby „Tinta” Fauna), inne nawiązują do nowocześniejszych koncepcji (jak „Frei” Schandmaula).
Dzięki dużej różnorodności płyta ta ma niewielkie szanse zostać zauważona u nas. Placy preferują prostsze płyty. Ale może kiedyś zawita do nas film i wówczas wzrośnie zainteresowanie muzyka.

Rafał Chojnacki

Shake Russel Band „Live At Gruene Hall”

Shake Russel Band to zespół z Teksasu. Prosty skład: gitara, mandolina i gitara basowa. No i wokale. Ale grają… dokładnie tak jak trzeba! Nie da się powiedzieć, że jest tu za wiele instrumentalnych popisów, ale i takie się znajdą. I to niemal w każdym utworze.
Teksańczycy grają folkowe piosenki, w większości autorskie, które Shake Russel napisał sam, lub do spółki z kimś. Jest tu oczywiście miejsce na tchnienie country, ale taka muzyka z pewnością obroniłaby się również na festiwalach folkowych w Europie.
Takie piosenki, jak „Something in the West Texas Wind”, „The Blues Seem Like a Sunny Day”, „Deep in the West”, „You’ve Got a Lover” czy „Today’s The Day” zasługują na szerszą uwagę. Dobrze byłoby, gdyby rozpropagowali je również inni wykonawcy.
Grupa miała ciekawy pomysł na wydanie tego albumu. Mamy tu bowiem dwie płytki – klasyczną CD i DVD. na obu jest mniej więcej ten sam materiał. Piosenki zarejestrowano na koncercie w jednym z pubów, wersja DVD jest bogatsza o kilka opowieści, które snują Shake Russel, Mike Roberts i Doug Floyd.

Rafał Chojnacki

MaterDea „Below the mists, above the brambles”

Włoski projekt MaterDea, to przede wszystkim dwie osoby, plus zaproszeni muzycy. Simon Papa i Marco Strega, to trzon tej grupy. na płycie grają z nimi m.in. Enrico Mariuzzo, Francesca Pollano, Titti Cappellino i Luca Caracciolo. Dzikie nim muzyka w niektórych momentach nabiera folk-rockowego rozmachu.
Bez względu na to czy wykonują swoje pogańsko-celtyckie kompozycje, czy sięgają po słynny „The Mummers’ Dance” Loreeny McKennitt, są bardzo dobrze brzmiącą grupą. Mimo, że obok ostrych gitarowych solówek pojawiają eis delikatne, eteryczne ballady rodem z krain zamieszkanych przez Enyę, to całość sprawia wrażenie bardzo spójnej.
Jak już mimochodem wspomniałem zespół MaterDea należy do nurtu pogańskiego w muzyce celtyckiej. W odróżnieniu od wielu innych zespołów, które przedkładają klimat nad umiejętności instrumentalistów, członkom zespołu trudno odmówić zawodowego brzmienia. Pewnie dlatego płyta ta ma szanse również u rockowej publiczności.
Miłośnikom folku może się wydać się ciekawostką informacja, że w utworze „Another trip to Skye” zagrał na akordeonie sam John Whelan.

Rafał Chojnacki

Gändalf „Con_Fusión”

Popularność tolkienowskiego maga z „Władcy pierścieni” zatacza coraz szersze kręgi. Zespołów, które nazywają się Gandalf jest co najmniej kilkanaście. Aby jakoś odróżnić się od reszty zespół, którego płytę teraz omawiam, postanowił doda sobie nad „a” dwie wymyślne kropeczki, prezentując się słuchaczom jako Gändalf.
Grupa pochodzi z Hiszpanii i już od dziesięciu lat koncertuje wykonując głownie własne kompozycje oparte hiszpańską muzykę celtycką w progresywno-rockowej oprawie. Zdarzają się rownież sporadyczne wycieczki w kierunku Zielonej Wyspy.
„Con_Fusión” to ich pierwsza płyta, można więc podejrzewać, że zawiera to, co w ich dotychczasowym dorobku najważniejsze. Mamy tu szesnaście w większości instrumentalnych kompozycji (w tm jedną wokalną miniaturę „El molinero”, wprowadzającą do piosenki „Vengo de moler), które zaskakują dojrzałością i różnorodnością. Zdaję sobie sprawę, że zespół, który od dekady funkcjonuje na scenie powinien już ową dojrzałość osiągnąć, ale nie wszystkim udaje się to w taki sposób, jak omawianym tu Hiszpanom.
Ich kompozycje są różnobarwne (przykładem mogą być takie utwory, jak „Con_Fusión”, „Snipe”), czasem, jak już wspomniałem, bezpośrednio czerpiące z tradycji hiszpańskich Celtów („La jana blanca”, „Pumpkin’s fanzy” lub zwracające się w stronę Irlandii („Campaneiros” „Bucks or Oranmore”).
Od strony kompozytorskiej i aranżerskiej utwory te sprawiają wrażenie gruntownie przemyślanych, przez co brzmią po prostu świetnie.

Rafał Chojnacki

Sir Reg „Sir Reg”

Moda na celtic-punk zaczyna powoli ogarniać większą część świata – na dobrą sprawę nie słyszałem celtyckich przytupów chyba tylko z Afryki. Czy to dobrze czy to źle pozostawię do rozstrzygnięcia komu innemu, ograniczając się do chłonięcia dźwięków z gatunku tych dobrych. Zapewne do takiego gatunku należą piosenki prezentowane przez szwedzką grupę Sir Reg. Co tu dużo gadać, do takiego grania albo się ma dryg albo nie – oni na szczęście mają, choć słychać że są to dopiero nieśmiałe początki. Początki w których jednak drzemie spory potencjał. Już otwierający krążek „Feck The Celtic Tiger” ma niezłego kopa. Fajnie pobrzmiewa banjo i mandolina, do przodu gna sekcja rytmiczna. Jest też wpadająca w ucho melodia i wokalista którego śpiew natychmiastowo kojarzy się z manierą Paula McKenzie. Podobnie sprawa się ma w „Arrive On St. Patrick’s Day” czy „Drink Up Ya Sinners” – zdecydowanymi faworytami z tego krótkiego krążka. Krążka który ani nie nuży ani nie powala, ale pozwala wierzyć w Sir Reg. Myślę że przed nimi jeszcze sporo sukcesów, a póki co – zachęcam do odsłuchania ich debiutu !

Marcin Puszka

Holloenek Hungarica „Mors In Virgo”

Holloenek Hungarica – piątka muzyków z Debreczyna pałających się muzyką dawną właśnie wypuściła na rynek następcę ciekawego debiutu „Szarnyalas”, krążęk „Mors In Virgo”. Jeśli wydaje sie Wam że jest to kolejne wydawnictwo z muzyką średniowieczną na dudy, flety i bębny – macie rację. Ale prócz tego Węgrzy dokonali na „Mors In Virgo” pewnej rewolucji brzmieniowej jeśli chodzi o tego typu muzykę.
Płyta zaczyna się od „Ifju Boszorkany Dala” – utworu z fantastycznym wokalem nowej na pokładzie, Laury Weixelbaum. Pieśn to urokliwa, ale dość typowa. Ogień zaczyna się dopiero od drugiego numeru, „La Maitre De La Maison”. Holloenek Hungarica gra potężnie, mocno, mimo iż akustycznie, to wręcz metalowo. Masywne brzmienie dud, agresywna i rozpędzona sekcja bębniarska a do tego szalejące gdzieś w tle buzuki robią wrażenie – tak grającego zespołu muzyki dawnej jeszcze nie słyszałem. Oczywiście duża w tym zasługa ciekawej produkcji, którą zajął się Ferenc, człowiek który w HH gra na buzuki i dudach, a na codzień jest gitarzystą death-metalowego zespołu. Niemniej jednak słychać również, że i sami muzycy postanowili zagrac nieco agresywniej, mocniej. Z resztą, wszelkie ich ciągoty w stronę muzyki folk-metalowej zdradza ostatni numer na płycie, dołączony w postaci bonusa, „Zubronicus” czyli sztandarowy hit „Andronicus” wsparty przez bas, perkusję i gitarę elektryczną.
Pomijając już soczyste i potężne brzmienie, warto zwrócić uwagę na trzy wokalne numery na tym krążku, czyli wspomniany wcześniej „Ifju Boszorkany Dala”, „Vittrad” oraz „Ai Vis Lo Lop”. Wszystkie te pieśni są fascynujące głównie z jednego względu – wokalu Laury. O ile na krążku „Szarnyalas” mieliśmy męski wokal, to choć był poprawny, to niczym specjalnym nas nie porywał. Tutaj można co i raz zachwycać się wspaniałymi wokalami Laury – ma ona potężny głos, czasami urokliwy a czasami pełen drapieżności. Zdecydowanie dobrym pomysłem było przyjęcie jej w szeregi Holloenek Hungarica.
„Mors In Virgo” to bardzo dobry krążek, dobrze nagrany, świetnie brzmiący, ciekawy i przede wszystkim nie nużący – trwa niecałe 35 minut, ale to wystarczająca dawka jeśli chodzi o tego typu granie. Jeśli uda się Wam gdzieś znaleźć tą płytkę – nie zastanawiajcie się zbyt długo czy ją nabyć.

Marcin Puszka

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén