Miesiąc: Listopad 2009

Trailhead „The Road to Salamanca”

Gdybym nie wiedział, że Tobias Panwitz mieszka i nagrywa w Berlinie, nigdy nie pomyślałbym, ze Trailhead to projekt niemiecki. Brzmienie jest tak stylowe i naturalne, że wydaje się być rzeczą niemożliwą, żeby artyści nie pochodzili ze stanów. Ślady amerykańskiego folku, po ścieżkach którego kroczyli Bob Dylan, Tom Petty i Neil Young, są tu tak wyraźne, że bardzo łatwo przyswoić sobie Trailhead jako zespół amerykański.
Tajemnica polega zapewne na tym, że Tobias przemierzył Stany wzdłuż i wszerz, nasiąkając po drodze tamtejszą muzyką.
„The Road to Salamanca” to płyta, na której znalazło się trzynaście utworów, utrzymanych w różnych nastrojach, ale bardzo spójnej stylistyce. Najbardziej zapadła mi w pamięć rewelacyjna ballada „Walking The Camino”. Tobias ma najwyraźniej prawdziwy dar do pisanie dobrych piosenek.
Słucha się tego krążka doskonale. Faktem jednak jest, że ta muzyka potrafi tak skutecznie oderwać nas od wykonywanych czynności, że trudno słuchać jej podczas pracy. Zbyt łatwo się na niej zawiesić, zasłuchać.

Rafał Chojnacki

Benjaming Band „Americké popelníky”

Czesi mają już swoich Dropkick Murphy’s – chyba tylko tak można podsumować granie pochodzącej z Trutnov formacji grającej muzykę określaną jako „scottisch punk’n’roll”. Dudy, gitary i galopująca perkusja to wizytówka zespołu.
Mimo że grupa powstała w 1999 roku, to dopiero od 2003 roku, kiedy postawili na okołoceltyckie brzmienia, zaczęli zdobywać popularność, z powodzeniem grywali również w Polsce.
Benjaming Band są dość płodni. „Americké popelníky” to ich siódma płyta, choć część ich wcześniejszych nagrań do koncerty i demówki. Piosenki ze starszych albumów pojawiają się więc w nowych, studyjnych wersjach na nowszych płytach.
Jedną z najciekawszych piosenek jest osadzony korzeniami w amerykańskim folku i bluesie „Berlin”. Być może fakt, że piosenka ta odstaje od celtyckich naleciałości i skręca raczej w kierunku podbarwionego punkiem dylanowskiego folku, dodaje temu utworowi najwięcej uroku.

Rafał Chojnacki

Pipes And Pints „Until We Die”

W zeszłym tygodniu miałem przyjemność recenzować wydaną rok temu pięcio utworową EP Czechów z Pipes And Pints. Teraz trzymam już w swoich łapach pełny album, zawierający 13 kawałków i aż się z tego wszystkiego zaśliniłem. Bo o ile EP odstrzelało w inny świat, to „Until We Die” totalnie masakruje. Najprościej mówiąc, celtic-punkowcy z Pragi pomnożyli razy 3 to co było na EP. I wyszło fantastycznie.
Płytę co prawda zaczyna nieco przydługawe intro, ale już drugi numer, „Let’s Go” to rasowy kopniak między oczy. Jeszcze więcej punkowo-hardcore’owej energii, jadu, agresji, szybkości. I oczywiście rewelacyjnie brzmiących dud. Vojta wygrywa świetne melodie – raz są one zawadiackie i skoczne, innym razem nieco bardziej nostalgiczne, poruszające. Echa Dropkick Murphys i The Real McKenzies pobrzmiewają tu niemal na każdym kroku. Oczywiście nie ma tu mowy o odgrzewaniu kotletów – choć muzyka ewidentnie bazuje na wzorcach zza oceanu, to jednak Pipes And Pints mają swój własny, ciężki do podrobienia styl, który wydaje się być coraz wyraźniejszy. Dużo wnosi do sprawy charakterystyczny wokal Syco – chropowaty, zawadiacki, ale przy tym melodyjny i dobrze pasujący do prezentowanych dźwięków.
„Until We Die” zawiera kilka wielkich hitów. „When The Pipers Play” którego główną cechą jest swobodna, skoczna melodia wokół której budowany jest cały numer. Również „Heaven And Hell” – kawałek znany już z EP. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu rozpędzony celtic-punkowy hymn „Braveheart” – to jeden z takich utworów które ciężko opisać słowami. Mimo iż to niecałe 3 minuty, kawałek po prostu urzeka – swoją energią a nawet pewnym uduchowieniem (ci co oglądali film pod tym samym tytułem, po wysłuchaniu piosenki pewnie zrozumieją o co mi chodzi).
Wielkim atutem krążka jest to, że nie nuży. Od Czechów bije niesamowita energia, taki pozytywny przekaz. Słychać że zespół czuje to co gra, że bawi się muzyką, że to jest to, co oni kochają robić i że sprawia im to niespotykaną wręcz radochę.
Podsumowując, „Until We Die” to bardzo udany debiut. Słychać że Pipes And Pints to zespół z dużą przyszłością, który za kilka, kilkanaście lat może stać się gwiazdą takiego samego formatu jakim są obecnie Dropkick Murphys. Póki co, są na dobrej drodze.

Marcin Puszka

Recenzja EP Pipes And Pints z 2008 roku do przeczytania tu

Real McKenzies „Off The Leash”

The Real McKenzies to już uznana marka w celtic-punkowym światku. Swą pozycję ugruntowali głównie niezliczoną ilością wspaniałych koncertów i świetnymi płytami. Nie oszukujmy się: takie krążki jak „10.000 Shots” już na zawsze mają zapewnione miejsce w czołówce celtic-punkowych albumów wszech-czasów. I wydawałoby się że ci kanadyjscy Szkoci niczym już nas zaskoczyć nie mogą. Że ostatnia płyta był to szczyt ich umiejętności. A tymczasem proszę ! „Off The Leash” właśnie zatrzymało się w moim odtwarzaczu a ja zbieram szczękę z podłogi. Paul McKenzie i jego kompani przeskoczyli wysoko ustawioną przez siebie poprzeczkę. Znów im się udało.
„Off The Leash” to zdecydowanie najlepiej brzmiący krążek w całej dyskografii grupy. Mięsista sekcja rytmiczna, ostre, czadowe gitary no i pięknie wyeksponowane dudy – współgra ze sobą to wszystko wręcz rewelacyjnie. W dobrej formie jest też lider zespołu Paul McKenzie. Wydaje się że czas go się nie ima. Wciąż ma w sobie bardzo dużo młodzieńczej werwy, jego charakterystyczna chrypa jest natychmiast rozpoznawalna a i pomysłów mu nie brakuje.
Tekstowo „Off The Leash” jest miejscami zaskakująco mocno osadzona w rzeczywistości. Może zabrzmi to dziwnie, ale Paul w swoich tekstach jest refleksyjny jak nigdy. „Guy On Stage” to swoiste odbicie lidera Kanadyjczyków – doświadczonego „faceta ze sceny”, w „The Maple Trees Remember” natomiast znalazło się trochę miejsca na wspomnienia z dalekiej przeszłości. Nie znaczy to w żadnym wypadku że The Real McKenzies smuci – co to to nie. Z resztą, na krążku nie brakuje też typowych, szkocko-pijackich numerów – doskonałym przykładem są tu „Drink Some More” czy „Kings Of Fife”.
Co do samej muzyki, to bardzo hitowa płyta. Już pierwszy kawałek, „Chip” to szalenie melodyjna rzecz. Motyw przewodni grany na dudach na bardzo długo zostaje w pamięci. Nie inaczej sprawa ma się z „Old Becomes New”, „The Lads Who Fought & Won” czy trochę spokojniejszym, wspomnianym już „The Maple Tree Remember”.
Za „Off The Leash” należą się zespołowi same pochwały, bo płyta po prostu nie ma minusów. Wszystko współgra tu ze sobą jak w dobrze naoliwionej maszynie, Kanadyjczycy są w wyśmienitej formie.
Bardzo cieszy że sprostali zadaniu, że nie przegrali sami z sobą, że po świetnym „10.000 Shots” wydali płytę jeszcze lepszą. Mam nadzieję że jeszcze nie raz przyjdzie mi słyszeć Paula i resztę McKenziesów w tak świetnym wydaniu. Życzę im powodzenia z całego serca.

Marcin Puszka

Pipes And Pints „EP 2008”

Widać nie tylko Polacy mają zamiłowanie do celtyckiej muzy. Nasi sąsiedzi, Czesi również takowe posiadają. Świetnym dowodem na to jest zespół Pipes And Pints który śmiało można nazwać czeskim odpowiednikiem Real McKenzies.
Debiutancka EP zespołu to 5 numerów po których każdy wielbiciel ostrzejszych, celtyckich dźwięków ubolewać będzie że właśnie się skończyły. Co tu dużo gadać – niesamowita energia, strasznie pozytywne granie. Pipes And Pints grzeją aż miło a słuchając ich przypominają się najlepsze płyty takich zespołów jak Dropkick Murphys, Flogging Molly czy wspomnianego już wcześniej Real McKenzies. Punkowa energia miesza się tutaj ze świetnym brzmieniem szkockich dud, wokalista śpiewa czysto i ma bardzo charakterystyczną manierę która odróżnia zespół od całej reszty kapel poruszających się nurcie celtic-punka. Jeśli miałbym porównywać Syco do jakiegoś wokalisty to zdecydowanie wskazałbym Paula McKenzie – podobna chrypa, podobne niedbalstwo przy wyrzucaniu z siebie kolejnych linijek tekstu. Ma to swój urok, zwłaszcza że Syco dobrze wie na ile może sobie pozwolić – nie ma tu w żadnym wypadku mowy o fałszowaniu czy temu podobnych rzeczach.
Cały krążek przelatuje (niestety) bardzo szybko a wiele melodii zostaje na długo w głowie. Mogę się z Wami założyć że takie „Heaven And Hell” będziecie sobie nie raz gwizdać przy goleniu albo w drodze do pracy.
„EP 2008” to tylko zapowiedź pełnej płyty, która premierę swoją ma mieć pod koniec roku 2009 – apetyt więc jest duży, szczególnie że EP to naprawdę smakowita rzecz.
Tym którzy mają ochotę zapoznać się z twórczością Czechów na pewno poprawię humor wiadomością, że całe opisywane wydawnictwo jest obecnie do ściągnięcia z ich oficjalnej strony internetowej (razem z bookletem w formie pdf) zupełnie za darmo. W oczekiwaniu na nowy krążek, odsyłam zatem na www.pipesandpints.cz .

Marcin Puszka

Týr „By The Light Of The Northern Star”

Podstawowy zarzut co do tego wydawnictwa jest taki, że w przeciwieństwie do jego tytułu, jest stanowczo za krótkie. Bo szczerze można powiedzieć, że płyta zawierająca tak wspaniałą muzykę powinna trwać znacznie dłużej.
Wydaje się że Tyr, zespół pochodzący z Wysp Owczych, wciąż pozostaje w cieniu tych bardziej znanych zespołów z nurtu folk/viking metalowego. Cały czas to Korpiklaani przyciąga większą rzeszę słuchaczy, to nową płytą anglików ze Skyclad emocjonują się fani – czterech długowłosych wikingów ciągle kroczy gdzieś po uboczu.
Myślę jednak, że nowym albumem Tyr udowadnia że znajdują się w niszy całkiem niesłusznie. Co tu dużo gadać, „By The Light Of The Northern Star” od pierwszego przesłuchania wbija w ziemię. Już otwierający płytę „Hold The Heathen Hammer High” zwiastuje małą rewolucję – Tyr gna do przodu aż miło, gitary grają fantastyczne melodie a refren tego numeru na długo pozostaje w pamięci. Następny w kolejności, śpiewany w ojczystym języku zespołu, utwór o niewiele mówiącym tytule „Tróndur í Gotu” utwierdza nas w przekonaniu że ta płyta to chyba najlepsza rzecz, jaka wyszła spod paluchów farerów.
Wiadomo – nie jest to album który łyknie każdy. Muzyka Tyr-a jest cokolwiek specyficzna. Instrumentarium mają tu podstawowe – dwie gitary, bas, perkusja, wokale. Fani folkowych smaczków zapytają w tym miejscu zapewne dlaczego grupa z typowo rockowym instrumentarium jest tak zachwalana na łamach portalu muzyki folkowej. Odpowiedź jest prosta: Tyr pokazuje nam folk po swojemu – z mocnym uderzeniem gitar, z dudniącym basem, z gęstą kanonadą bębnów. Jednak od pierwszych taktów czuć skandynawskiego ducha. Klimat jaki wytwarzają za pomocą zwykłych instrumentów jest niesamowity. Dodatkowego kolorytu temu wszystkiemu dodają świetnie zaaranżowane, męskie chóry – zamykając oczy można sobie wyobrazić dzielnych wikingów podążających na bój.
Zachęcam do wsłuchania się w najnowsze dzieło skandynawów – można tam odnaleźć naprawdę wielkie bogactwo. W każdym utworze, począwszy od „Hold The Heathen Hammer High” a na „By The Light Of The Norhern Star” skończywszy siedzi niesamowita moc, energia, duch dawnych czasów. Płyta zdecydowanie dla otwartych umysłów.

Marcin Puszka

Morris Open „Tomorrow’s Tradition”

Angielski taniec ludowy, nazywany morris, to mało popularna rozrywka w polskich pubach. Może dlatego, że z wyspiarskiej kultury wchłonęliśmy głównie klimaty celtyckie. A tymczasem cała masa ciekawych rzeczy rodem z Anglii wciąż jeszcze czeka na odkrycie.
Niemiecka grupa Morris Open od ćwierćwiecza eksploatuje niemal niewyczerpane źródło jakim są angielskie tańce ludowe. Małżeństwo Ulrike i Claus von Weiss, oraz ich przyjaciel Matthias Hoehn od ponad dwudziestu lat koncentrują się na wiekrnym odtwarzaniu klimatu angielskich pubów.
„Tomorrow’s Tradition” to ich siódma płyta, zawiera koncertowe nagrania z Düsseldorfu. To przekrojowy materiał, zawierający to, co najciekawsze w repertuarze Morris Open.

Rafał Chojnacki

Hundred Folk Celsius „Garfield”

Zespół 100 Folk Celsius pochodzi z dalekich Węgier i gra radosną mieszankę country i folk-rocka. Album „Garfield” to dwudziesta druga pozycja w dyskografii tej grającej od 1976 roku formacji.
Nie jest to pierwsza z ich płyt, skierowanych do młodszych odbiorców. Wcześnie nagrali tez płytę z piosenkami o Muminkach.
Muzycznie jest tu jednak dość ciekawie. Faktem jest, ze dominują klimaty bliższe country („Garfield csak egy van”, „Lasagna”, „Garfield és a fogyózás”), ale jest też kilka fajnych folkowych i folk-rockowych tematów („Macskásított induló” i „A világ lustája”). Są też potencjalne przeboje – „Ki az aki” i „Pizza hajó” – i to właśnie dla nich warto zapoznać się z tą płytą.
Dawno nie słyszałem tak bezpretensjonalnej płyty. Mam nadzieję, że w „dorosłym” repertuarze zespół radzi sobie równie sprawnie.

Rafał Chojnacki

Formacja „Renament”

Muzyka Formacji to już dojrzałe granie. Drogi, którymi muzycy doszli do miejsca, w którym są obecnie, to lata rozmaitych doświadczeń instrumentalnych. Jak przystało na klimatyczny folk morski znalazło się tu trochę miejsca na muzykę celtycką, ale nie za dużo. Ot, kilka ludowych cytatów w piosence „Gdy fruniesz do Irlandii” oraz zaczerpnięte z wyspiarskich melodii ozdobniki w instrumentalnych ornamentach niektórych piosenek. Spora w tym zasługa grającego na fletach i dudach Tomasza Hałuszkiewicza, znanego dotąd głownie z celtycko-folkowych składów.
Z drugiej strony trudno odmówić tej płycie folkowego ducha, choć często to „folk znikąd”. Mimo że wiele piosenek osadzonych jest tematycznie na Pomorzu, to muzycy nie zdecydowali się na elementy muzyki kaszubskiej. Być może to dobrze, mogłoby to wówczas prowadzić do zbytniego eklektyzmu, a tak otrzymujemy płytę bardzo dobrą i, co istotne, spójną muzycznie.
Album Formacji to jedna z tych płyt, na których warstwa tekstowa jest co najmniej równie istotna, jak muzyka. Już na płycie Gdańskiej Formacji Szantowej mogliśmy zapoznać się z ciekawymi piosenkami Krzysztofa Jurkiewicza oraz z doskonale działającym duetem autorskim, tworzonym przez Zbigniewa Gacha i Jacka Jakubowskiego. Tym razem mamy do czynienia z albumem zawierającym wyłącznie nowe piosenki – dziewięć utworów z trzynastu napisał tu Jurkiewicz, dwa Jakubowski, który jest też autorem muzyki do dwóch kolejnych, których współautorami są Beata Bartelik-Jakubowska i Zbigniew Gach.
Pod względem tekstowym piosenki Formacji można podzielić na opowieści i impresje.
Te pierwsze to opowiadane w utworach historie, mniej lub bardziej fabularne. Tak jest chociażby z otwierającą płytę kompozycją „Gdy fruniesz do Irlandii”. Zderzenie tematyki wielkiej emigracji irlandzkiej z aktualną sytuacją polskich pracowników masowo emigrujących na Wyspy to doskonały motyw, podkreślany przez refren, w którym młody bohater jest pytany czy „rozumie starych pieśni sens”. W tym samym nurcie znajdzie się piosenka „Frau Kokoschke”, prezentująca trzy osobne historie kobiet czekających na mężczyzn, którzy już nie wrócą z morza. „Kaper Paweł Beneke” to opowieść o najbardziej znanym z gdańskich kaprów, szyprze statku „Peter von Danzig”, który wsławił się zdobyciem pryzu, który przewoził w ładowni słynny „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga. To zdecydowanie najlepsza z zamieszczonych na tej płycie piosenek autorstwa Jacka Jakubowskiego. Z kolei „Na strandzie Helu” to najciekawsza z historii spisanych ręką Krzysztofa Jurkiewicza. Historia helskich maszopów, zapożyczona z literackiego tekstu Pawła Huelle, to opowieść mrożąca krew w żyłach. W piosence „Jeśli znowu wypłynę” pobrzmiewają dalekie echa doskonałych tekstów Janusza Sikorskiego, zwłaszcza jego słynnej „Ballady o Wszechżonie”. To prosta historia niełatwego życia z człowiekiem żyjącym z pracy na morzu.
Utworami na pograniczu tych dwóch nurtów są „Miał być jeden rejs” i „Piosenka o prostej przyjaźni”. Z jednej strony pierwszy z nich to zbiór opowieści o dziwnych losach, jakie potrafią wypchnąć człowieka z lądu do pracy na morzu. Głęboki głos Waldka Mieczkowskiego pasuje do tego utworu wyjątkowo dobrze. Z drugiej zaś chodzi jednak głównie o przeżycia i rozmaite ludzkie emocje. Podobne ma się sprawa z „Piosenką o prostej przyjaźni” ze bardzo dobrym tekstem Beaty Bartelik-Jakubowskiej.
Nurt impresji w twórczości Formacji rozpoczyna się od utworu „Żeglarzem być”, będącego zbiorem obserwacji i przemyśleń żeglarskich Jacka Jakubowskiego. Podobnie jest z kolejną piosenkę – „Jezioro całe w deszczu”, która mimo zarysu fabuły jest raczej opowieścią o stanie ducha, związanym z pogodą. O odczuciach, czy raczej uczuciach, opowiada tekst piosenki „Moja planeta woda”, ciekawie zinterpretowanej wokalnie przez Kingę Jarzynę. O podobnych tematach, choć zupełnie inaczej, opowiada Krzysztof Jurkiewicz utworze „Moje miasto ma oczy zielone”. Aż trudno uwierzyć, że oba teksty mają tego samego twórcę. „Noce na oceanie” to kolejna piosenka w której możemy zachwycać się poetyckimi impresjami o potędze i bezmiarze sięgającego gwiazd oceanu.
Kawalerskie przemyślenia starego zejmana („Stary kawaler”), spisane przez Zbigniewa Gacha i wyśpiewane przez Jacka Jakubowskiego, to znów nawiązanie do utworów Janusza Sikorskiego, głównie poprzez specyficzny bluesowy klimat.
Odkąd stałem się posiadaczem płyty z tymi piosenkami, praktycznie nie opuszczają mojego odtwarzacza. Początkowo słuchałem intensywnie, bo czasu na napisanie przedpremierowej recenzji nie było wiele. Z czasem jednak zwyciężyło wsłuchiwanie się w dźwięki dla czystej przyjemności. Zdecydowanie bowiem jest to album do słuchania.

Rafał Chojnacki

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén