Miesiąc: Styczeń 2009 (Page 1 of 2)

Jamie Clarke’s Perfect „You Drove Me To It”

Punk-folkowa grupa Perfect, dowodzona przez Jamie Clarke’a, dawnego gitarzystę grupy The Pogues, nie potrafi się najwyraźniej pozbyć brzemienia tej klasycznej grupy. O ile normalny jest, że na koncertach zespołu można usłyszeć żelazne utwory z repertuaru Poguesów – Jamie grał je przecież na koncertach tej formacji podczas trasy promującej płytę „Pogue Mahone” – o tyle dziwi fakt, że na każdej z płyt Perfectu, zarówno koncertowych, jak i studyjnych, znajdują się przeboje tej formacji w nowych wersjach. Nawet cover The Clash („I Fought The Law”) to piosenka wykonywana przez Pogues na koncertach. Szkoda, gdyż grupa Jamiego ma sporo swoich utworów, które brzmią bardzo ciekawie.
O ile „Psychic TV” zaaranżowano na dość typową piosenkę celtycko-pubową, to już następny utwór – „Hippies/A Girl In Danger”, dzięki wschodnioeuropejskiemu klimatowi brzmi zupełnie inaczej. Ta muzyczna wycieczka to dla mnie spore zaskoczenie, na dodatek bardzo pozytywne. Mimo że piosenka zaśpiewana jest po angielsku, to ma swój wyjątkowy urok.
Surowe brzmienie „Adorable”, to już zupełnie inne granie, przypomina raczej lekkiego punka, opartego na clashowym korzeniu. Banjo i inne folkowe wstawki to tylko uzupełnienie. Do irlandzkich klimatów wracamy w instrumentalnym „Crazy Daisy Boogie”.
Klimat rodem z płyty „Pogue Mahone”, na której mimo braku Shane’a MacGowana zespół złapał wiatr w żagle, wraca teraz w utworze „True”. Z kolei „Lichtensteiner Polka”, choć zapożyczyło wstęp i refren z poguesowskiej „Fiesty”, to w niemieckojęzycznej wersji Perfectu utwór ten brzmi, jakby nigdy nie opuszczał Bawarii.
„Big Mac” to prosty rock’n’roll, podbarwiony folkiem. Chyba właśnie w takiej muzyce grupa Jamiego odnajduje się najlepiej.
Tak jak powiedziałem, covery The Pogues tym razem omijam, choć zagrane są wyraźnie z przymrużeniem oka. „You Drove Me To It” to płyta na tyle ciekawa, że warto czekać już na kolejną, licząc jedynie na to, że tym razem Jamie postawi na swoje piosenki.

Taclem

Bad Things „It ll All Be Over Soon”

Pisząc o albumie „The Bad Things” z 2004 roku wspomniałem, że dekadencka muzyka tego pochodzącego z Seattle zespołu mogłaby zostać nazwana grunge-folkiem.
Teraz, kiedy przychodzi mi zmierzyć się z albumem „It’ll All Be Over Soon”, ubiegłorocznym dzieckiem tej amerykańskiej grupy, muszę przyznać, że ponownie mamy do czynienia z obłąkańczą mieszanką folkowych motywów z rockiem.
Już otwierający płytę „Drunken Doughboy”, wskazujący na wschodnioeuropejskie wpływy brzmi jakby artyści uciekli z cyrku szaleńców. W „Daybreak”, „Drunkest Little Clown” i „Wicked Friends” dochodzą do głosu klimaty w stylu Nicka Cave’a, oparte jednak na amerykańskim folku i hillbilly. Jimmy „The Pickpocket”, wokalista i akordeonista zespołu ma nawet głos, który brzmi niekiedy podobnie so wokalu Australijczyka. Amerykańskie klimaty, choć już bez mrocznych wpływów Cave’a, pojawiają się w też choćby w takich piosenkach, jak „Sally” czy „Heartache Years”.
Z kolei w „Just Four Weeks” zbliżamy się ponownie do klimatów a’la The Pogues. O ile pamiętam na debiutanckim krążku był też taki utwór („Drinking My Devils Away”), widać więc, że niektóre inspiracje pozostają bez zmian.
Żeński wokal w „Woman Left Behind” i „Twilight” pozwala nam wrócić do wschodnich klimatów. Tu brzmienie ma w sobie coś z cygańskiego grania, ale to raczej stylizacja na knajpianą kapelę z szaloną szansonistką, która sięga po repertuar rodem z wędrujących taborów.
Sporo tu utworów zaskakujących, a rozstrzał stylistyczny bywa czasem niesamowity. Mimo to cały czas mamy do czynienia z muzyką, w której czuje się zadziornego ducha sztuki.

Taclem

Waterboys „Windmill Lane Sessions 1987-1988”

Album „Windmill Lane Sessions 1987-1988” pokazuje nam dlaczego warto rejestrować koncerty. Szkoda tylko, że takie nagrania ukazują się zwykle wyłącznie jako bootlegi. Na szczęście ten nagrany jest całkiem nieźle.
Album zawiera między innymi piosenki, które nie zmieściły się na płytę „Fishermans Blues”, nie znalazły się też na „Too Close to Heaven”, który to album jest uznany za zbiór odrzutów i alternatywnych wersji z „Fisherman’s…”. Czy są to to jednak słabe piosenki? Nic z tych rzeczy, co prawda nie wszystkie są dopracowane, ale nic w tym dziwnego, w końcu nie trafiły do finalnego dopieszczenia w wersjach na płytę.
Oprócz tych niepublikowanych piosenek sporo tu coverów. Pojawia się Dylan (rewelacyjne „Girl from the North Country” i „Death is not the End”), a nawet Iggy Pop („The Passenger”) i UB40 („I’ll Be Your Baby Tonight”). Pod względem ciekawostek jest to więc rarytas dla każdego fana Waterboysów. Szkoda tylko, że sporo utworów brzmi bardzo jednolicie, ciążąc zdecydowanie bardziej w kierunku knajpianego country, niż ostrego folk-rocka, do którego przyzwyczaiła nas grupa Mike’a Scotta.

Taclem

Town Pants „Coming Home”

The Town Pants to jedna z tych grup, które solidnie zapracowały na swój sukces. Poprzednie albumy („Liverdance”, „Piston Baroque” i „Weight of Words”) sprawiły, że ich płyty stawiano na półce z celtyckim rockiem, obok takich wykonawców, jak Great Big Sea czy Flogging Molly. Koncertowa płyta „Coming Home” jest jednak na tyle udana, że niedługo to The Town Pants okażą się pewnie najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem gatunku i to do nich będzie się porównywać inne zespoły.
Na „Coming Home” dominują autorskie kompozycje. Już rozpoczynający się przeraźliwym „krzykiem” didjeridoo utwór „New South Wales” nie pozostawia wątpliwości, że publiczność bawi się przy tej muzyce świetnie. Żywiołowe granie w „Come With Me”, „The Old Landlord” czy „The Weight Of Words” potwierdza to w zupełności. W nieco spokojniejszych utworach, jak w „Delaney’s Old Beer Hall”, „Rum Runner”, „Unidentified Friend” czy „Bottle Of Rain” nie jest wcale gorzej.
W takim koncertowym sosie przydałoby się jeszcze coś znanego. Tym razem postawiono między innymi na rebeliancki song „Boys Of The Old Brigade”. Jest też „The Galway Girl”, piosenka znana z wykonania Steve’a Earle’a. Jednak największym zaskoczeniem jest tu chuligańska wersja „Rasputina”, piosenki zespołu Abba. Radosne pokrzykiwanie „oi!” i dobry, folk-rockowy aranż, sprawiają, że utwór ten ma szanse w przyszłości stać się folkowym szlagierem.
„Coming Home” to album przede wszystkim dla tych, który uznali, że Great Big Sea brzmią już zyt popowo. The Town Pants nie zapomnieli jeszcze jak się gra celtyckiego rocka.

Taclem

Stille Volk „Maudat”

Francuska formacja Stille Volk to jeden z czołowych przedstawicieli europejskiej sceny pogańskiego folku, w którym pobrzmiewają echa celtyckie i brzmienia muzyki dawnej. Z czasem zespół ten zaczął romansować z rozwijający m się nurtem folk metalu, choć nie grali raczej na elektrycznych gitarach.
Nagrany w 2002 roku album „Maudat” to jedno ze szczytowych osiągnięć tej formacji. Patrick Lafforgue i Patrice Roques, muzycy odpowiedzialni za tą płytę, sięgnęli tu po rozmaite dawne instrumenty strunowe i dęte. Podobnie jak na poprzednich płytach, tak i tym razem, sięgnęli po rozmaite języki i dialekty, by znaleźć odpowiednie środki wyrazu. W swoich inspiracjach zabrnęli aż do XII wieku, skąd zaczerpnęli prowansalską pieśń „Calenda Maia”. Inne inspiracje należą bardziej do około-ludowych.
Wokalizy Patricka Lafforgue’a to specyficzny temat. Porusza się on na pograniczy śpiewu i melorecytacji, jednak taki układ linii wokalnych jedynie potęguje specyficzny nastrój, charakterystyczny dla nagrań Stille Volk.

Taclem

Painted Saints „Company Town”

Zespół Painted Saints nie jest zwykłą formacją folk-rockową. Jak sami o sobie piszą, inspiruje ich spaghetti western i muzyka klezmerska. Co może wyjść z takiego połączenia? Na pewno nic normalnego.
Piosenki Painted Saints odwołują się rzeczywiście do poetyki brzmień rodem z saloonów dzikiego zachodu. Tyle tylko, że tak mogłyby brzmieć te utwory, gdyby grywali je tam artyści pokroju Toma Waitsa czy Nicka Cave’e. Paul Fonfara, lider i spiritus movens tej grupy najwyraźniej należy do tego rodzaju twórców. Jako że jest autorem wszystkich piosenek Paited Saints, można go postawić jako songwritera właśnie obok dwóch wymienionych już artystów.
Muzyka z „Company Town” rzeczywiście ma w sobie coś ze starej szkoły Ennio Morricone, ale bez jego patosu, jest w niej klezmerska nuta, ale raczej w wydaniu wędrownych grajków, niż współczesnych jazzmanów znęcających się nad żydowską tradycją. Jest tu też odrobina kabaretowej burleski, a nawet cygańskiej wolności. A wszystko to zamknięte ledwie w kilku utworach.

Taclem

Катя Chilly „Русалки in Da House”

Ukraińskie etno-techno? Tego jeszcze u nas nie było. Przyznam szczerze, że bałem się nieco tej płyty. Spodziewałem się Ruslany na jakimś enerdowskim beacie.
Tymczasem Katja, nieśmiało spoglądająca z okładki spod przymkniętych powiek, okazała się być dość ciekawą wokalistką, a otwierający płytę „Пливе Вінок”, mimo prostego podkładu nie odstraszył od dalszego słuchania.
Tytułowa pieśń „Русалки In Da House” okazała się nawet zachęcająca, choć bez solówek na syntezatorze pewnie byłaby ciekawsza.
Jest na tej płycie znacznie więcej folku, niż się spodziewałem. No i znacznie mniej dyskoteki. Gdyby produkcja była nieco lepsza, a w nagraniu obok komputerów pojawiły się jeszcze ludowe instrumenty, byłaby to rewelacja na miarę bretońskiego Dao Dezi. A tak, niestety, trzeba tą płytę ustawić nieco dalej, nawet za niektórymi naszymi produkcjami, takimi jak Grzegorz z Ciechowa.

Taclem

Haakon Vatle „Den Norske Sjomann”

Norweska grupa Storm Weather Shanty Choir jest już w naszym kraju znana i lubiana. Mimo że zespół ten stworzyli młodzi ludzie, to mają już na koncie trzy udane płyty („Cheer Up Me Lads!” – debiut z 2002 roku, wydaną w tym samym roku „Off to sea once more” i „Let Us Be Jolly and Drown Melancholy” z roku 2005), oraz dwa samodzielne single – „Drunken Sailor” i „Boney” – wydane w 2008 roku. Wiele z tych nagrań jest już polskim słuchaczom znanych. Storm Weather Shanty Choir w ciekawy sposób łączą surowość marynarskich śpiewów z żywiołowością niezbędną do tego, by przekonać do siebie młodszych słuchaczy. Okazuje się jednak, ze tradycyjne pieśni spod żagli, zaczerpnięte z anglo-amerykańskiej tradycji, to nie wszystko na co stać członków tej norweskiej grupy.
Oto mam właśnie przed sobą album, który sygnowany jest przez Haakona Vatle`a, założyciela Storm Weather. Okazuje się, że solowa płyta lidera tego zespołu może być jeszcze ciekawsza, niż regularne wydawnictwa jego macierzystej formacji. „Den Norske Sjomann” to wydana w 2006 roku płyta, na której znalazło się dziesięć norweskich pieśni morskich, pochodzących z czasów wielkich żaglowców.
Album otwiera utrzymana w klimacie poleczki ballada „Den vegelsinnede pike”. Nie zapowiada ona bynajmniej, że już w kolejnym utworze – „A vokt dig vel” – otrzymamy folk-rockową aranżację. Najwyraźniej Haakon urwał się kolegom z uwięzi i postanowił nagrać coś zupełnie innego niż grał dotąd.
Ballada „En sjomanns dod” wraca na akustyczne tory. Wolakiście udało się zbudować pełen napięcia utwór, świetnie grający na nastrojach. „Arendalsvisa” to również ballada, choć bardziej oszczędna w środkach wyrazu. To tylko gitara i głos, który snuje spokojną i smutną opowieść.
Kojarząca się z kołysanką pieśń „Det brusande hav” ma w sobie specyficzny dla tego rodzaju utworów łagodny urok. Tym razem mamy tu dwa głosy i gitarę, a utwór sprawia wrażenie, jakby zaśpiewano go przed kilkudziesięcioma laty. Zaśpiewano, gdyż gitara, mimo że akompaniament jest oszczędny, gra bardziej współcześnie. Jeszcze współcześniej, na dodatek z towarzyszeniem bębna, zaaranżowany utwór „Somands sang”. Mam wrażenie, że pobrzmiewają w nim echa jakichś angielskich pieśni. To możliwe, przecież załogi statków często bywały wielonarodowe.
Kolejna ballada – „Styrmannen og hans pike” – kojarzy się znów z dawnymi pieśniami, być może nawet z jakimś kościelnym hymnem. Tym razem mamy tu tylko czysty głos, wsparty tylko lekkim chóralnym tłem. To aranżacja zapewne daleka od oryginału, ale bardzo ciekawa.
Znacznie weselej jest w utworze „Den glade sjomann”. Pogrywany na pianinie walczyk, ładna piosenaczka i udzielający się słuchaczowi pozytywny nastrój to najważniejsze strony tej piosenki. Niepotrzebnie tylko pojawia się w niej szczątkowa forma perkusji, nieco psująca klimat.
Zabawna pieśń „En sjomannsvise fra Kinakysten”, w której pojawia się znienacka gościnny wokal żeński, jest czymś w rodzaju pastiszu angielskich szant. Pewnie dlatego zaśpiewana jest w języku angielskim. A przynajmniej w takim, który w większości brzmi jak angielski.
Na zakończenie otrzymujemy archaicznie brzmiącą balladę „Eg fekk eit blikk”, którą Haakon śpiewa jedynie z towarzyszeniem banjo. Przywodzi to na myśl stare nagrania Alana Lomaxa, wykonywane z udziałem amatorskich muzykantów, pływających na ostatnich żaglowcach. Piosenka Norwega jest oczywiście lepiej nagrana, ale klimat starej płyty jest tu zachowany.
„Den Norske Sjomann” to płyta na wskroś eklektyczna, ale ciekawa nie tylko przez wzgląd na nieznany w naszym kraju repertuar norweskich pieśni. Każdy z tych utworów został opatrzony jakimś ciekawym aranżem, co powoduje, że dobrze się ich słucha, zarówno razem, jak i osobno.

Rafał Chojnacki

Emish „One More Round”

Drugi album celtyckich rockowców z Emish zaczyna się od żywiołowej pieśni „One More Round”. Pasowałaby ona do nowofunlandzkich zespołów pokroju Great Big Sea, jednak tym razem mamy do czynienia z kapelą z okolic Nowego Jorku. Poza tym jednak brzmienie mają wybitnie kanadyjskie. Szkoda tylko, że czasem w tej żywiołowości trudno znaleźć jakikolwiek sens. Wciąż nie wiem dlaczego co druga młoda kapela musi nagrywać nową, zwykle mocno przyspieszoną wersję „Foggy Dew”, „Leaving of Liverpool” czy „Whiskey in the Jar”. Ostatnia z tych piosenek jest tu nawet zagrana w średnim tempie, ale nie o to chodzi. Wolałbym zdecydowanie więcej autorskich utworów, a jeżeli już miałyby być standardy, to przynajmniej nieco mniej ograne. Tak jest choćby w przypadku „Haul Away Joe”, szanty, która wyszła zespołowi całkiem dobrze, oraz ballady „Black is the Colour”, która niespodziewanie pozostała balladą.
Wśród własnych piosenek zespołu wyróżniłbym utwory takie jak „Sentinel” (dobra kompozycja, nie tylko jak na folkowe standardy), „My Darlin, My Angel” (z tym utworem mogliby podbić Nashville), „Guns and Pride” (nieco w manierze R.E.M) i niepokojące „Without Fear of Love”.
Emish to już zespół od jakiegoś czasu grający, więc nie ma mowy o wpadkach. Szkoda tylko, że wciąż brakuje im odrobinę pewności siebie.

Taclem

Danny Quinn „Time For Change”

Do posłuchania tego albumu przyciągnęło mnie nazwisko Eileen Ivers, słynnej skrzypaczki z grupy Cherish the Ladies, znanej też z koncertowego zespołu show „Riverdance”. Nie jest ona jedynym gościem na tej płycie – poza nią Danny’emu Quinnowi towarzyszą tu jeszcze Tom Chapin (znany amerykański muzyk i autor piosenek, zdobywca Grammy, który specjalizuje się w muzyce skierowanej do młodszych odbiorców) i Walt Michael (uzdolniony cymbalista wykonujący głównie muzykę celtycką). Pozostali grający tu muzycy nie są co prawda sławami, ale trzeba przyznać, że zespół Danny’ego Quinna, to zdolni instrumentaliści.
Większość zawartych tu utworów napisał sam Quinn, tylko niekiedy wspierając się czymś tradycyjnym (jak znaną choćby z repertuaru The Chieftains piosenką „The Water Is Wide”), lub utworami współczesnych klasyków („Ordinary Man” i „Leaving The Land”). W autorskich piosenkach Quinna słychać dobrą szkołę celtyckiego grania, współczesnych bardów, spod znaku Christy Moore’a czy Dougie MacLeana. Nic w tym dziwnego, Danny spędził ponad dwadzieścia lat (w swojej trzydziestoletniej karierze muzyka) jako członek zespołu legendarnego Tommy Makema, człowieka współodpowiedzialnego za sukces The Clancy Brothers, pierwszych „renowatorów” irlandzkiego folku, rozpoczynających swoje granie pod koniec lat pięćdziesiątych.
Mimo że mamy do czynienia z nowymi piosenkami, po prostu czuć tu oddech tradycji.

Taclem

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén