Miesiąc: Sierpień 2008 (Page 2 of 4)

Greg Ford „All I Can Do”

Łagodny głos, gitarowe ballady podparte lekkim brzmieniem sekcji i kilku dodatkowych instrumentów, oraz prosty, przesycony chrześcijańskim duchem przekaz – to właśnie najkrótszy opis płyty nagranej przez charyzmatycznego pieśniarza z Tasmanii.
Greg Ford nie należy do najbardziej znanych twórców ani folkowych ani religijnych, jednak jego muzyka ma w sobie jakąś wyjątkową siłę. Bez względu na to czy jest to podbarwiona celtyckim fletem ballada („Jesus I Love You”), piosenka kojarząca się z sentymentalną stroną repertuaru irlandkiej grupu U2 („You Are The Reason”, „My One Desire”) czy też utwór delikatnie folk-rockowy („Shout For Joy”) w wykonaniu Grega Forda jego własne piosenki zawsze brzmią autentycznie i wyjątkowo. To niewątpliwy atut w przypadku artystów śpiewających swoje piosenki. Większość z nich celuje w podobięństwa do znanych wykonawców. Greg jest sobą.

Taclem

Ember „Open All The Doors”

Otwierająca nową płytę amerykańskiej formacji Ember utwór „A Murder Song” ma w sobie coś z „morderczych ballad” Nicka Cave’a, a nawet utworów duetu Anita Lipnicka i John Porter. A wszystko to podbarwione lekko celtyckim graniem. Później jednak nastrój się zmienia, ustępując miejsca amerykańskiej poetyce folku lekko skręcającego w kierunku muzyki country (tak jest choćby w utworach takich jak „Free Man”, „Mama Don’t Worry” czy „Nickel and Dime”).
Do balladowego klimatu wracamy w pięknym utworze „Storm”, który wspierają delikatne brzmienia etnicznych bębnów. Bardzo ciekawie i nieco mrocznie brzmi też zaśpiewany a capella „Blood and Gold”.
Czwarta płyta sygnowana nazwą Ember, to album łagodny, kobiecy ale czasem pełen zmienności i potrafiący zaskakiwać. Odpowiadają za niego dwie kobiety – Emily Williams i Rebecca Sullivan, które grają tu z zaproszonymi do studia muzykami. Dzięki rozszerzeniu składu zwłaszcza te bardziej żywe piosenki zyskały specyficzny, folk-rockowy wymiar. Emily jest Walijką, co ma zapewne spory wpływ na muzykę grupy. Mimo że obie artystki tworzą i występują głównie w Stanach Zjednoczonych, to elementy brytyjskiego grania są w ich muzyce rozpoznawalne.

Taclem

Dust Poets „Lovesick Town”

Kanadyjska grupa Dust Poets prezentuje nam bezpretensjonalny pop-folk w stylu charakterystycznym dla kapel z Kanady. Czasem jest bardziej rockowo, czasem mamy nawet knajpiano-jazzowe klimaty, ale wszystko to zagrane jest bardzo lekko i z polotem. Czasem zabrzmi tu odrobina muzyki country, czasem dalekie echa celtyckiego folku. Wciąż jednak będzie to muzyka grupy Dust Poets.
Granie z mandoliną i akordeonem to dziś już nie tylko sentymentalne brzmienia. Nawet popularne zespoły sięgają po takie instrumentarium. Muzycy stają się bardziej odważni i okazuje się że akustyczna formuła musi wyjśc poza brzmienie gitar. Dust Poets z takim instrumentarium świetnie sibie radzą. Na dodatek piszą bardzo fajne piosenki, przez co „Lovesick Town” sprawia wrażenie bardzo udanego albumu.

Taclem

Rose Laughlin „The Chicago Sessions”

Ta płyta zaczyna się bardzo nietypowo, przynajmniej jak na album z muzyką folk. Kompozycja Gershwina „Summertime” nie należy do żelaznego repertuaru folkowców, jednak wersja którą proponuje nam Rose Laughlin brzmi jak mroczny folkowy blues. Świetnie zaaranżowany akompaniament i dobry pomysł na wokal, to podstawa sukcesu. Dziś można o tej piosence mówić już jako o amerykańskim standardzie. Dlatego też chicagowska płyta artystki z Seattle powinna się zaczynać właśnie tak.
Mimo amerykańskich akcentów, to bardzo brytyjska płyta. Spora w tym zasługa pracującego z Rose gitarzysty. Mike Kirkpatrick współpracujący z takimi zespołami jak The Drovers czy Fonn Mohr ma w małym palcu patenty charakterystyczne dla muzyki celtyckiej.
Rose wykorzystała na tej płycie głównie tradycyjny repertuar. Jednak mimo że to stare piosenki, to mają nowy charakter. Jeżeli nie wierzycie, to porównajcie klasyczne wykonanie piosenki „Cold Rain and Snow” z analogicznym utworem Joan Baez.
Do najciekawszych piosenek zaliczyłbym jeszcze oprócz wspomnianych następujące utwory: „Storms are on the Ocean”, „Unquiet Grave” i „Barbara Allen”. Bez nich ta płyta nie miałaby aż tyle charakteru.

Taclem

Fresch „Superstrings”

Szczerze mówiąc nie wiedziałem czego się spodziewać po austriackiej grupie Fresch. Tymczasem okazuje się że to nietypowe trio, nawet jak na muzykę folkową. Wszyscy trzej muzycy grają na gitarach, wszyscy oni (Erich „Esch” Schacherl, Florian „Floh” Kargl i Robert Polsterer) dodatkowo śpiewają.
Muzyka zawarta na „Superstrings” jest nieco bogatsza, niż moglbyśmy się spodziewać, pojawiają się tu czasem różne instrumenty, dzięki czemu zestaw dwunastu piosenek autorstwa członków zespołu w żadnej chwili nie nuży.
Na „Superstrings” grupa Fresch dociera do folkowych korzeni bluesa, rock’n’rolla a nawet popu, gdyż akustyczna, gitarowa formuła w niektórych momentach podparta jest bardzo melodyjnymi i przebojowymi partiami.

Taclem

Colcannon „Trad.”

Tytuł płyty doskonale oddaje ducha zarejestrowanej tu muzyki. Amerykańska grupa Colcannon, która zauroczyła mnie swego czasu albumem „Corvus”, jako następną w kolejności zarejestrowała właśnie tą płytę.
Kiedy przy kompozycjach na płytach folkowych widnieje tylko prosty skrót „Trad.”, wiemy że jest to utwór tradycyjny, to znaczy że informacje o jego autorze zaginęły gdzieś z czasem. Zdarza się oczywiście, że w starych dokumentach możemy odszukać autorów, ale zwykle takie kompozycje uważa się po prostu za własność publiczną. Z takich właśnie melodii i piosenek zespół Colcannon ułożył swoją nową płytę.
Poznałem już tę grupę na tyle, by wiedzieć, że na ich albumach nie powinienem się spodziewać wyświechtanych w setkach pubów evergreenów. Jednak album ten i tak zaskoczył mnie mnogością tematów, których nawet mgliście nie kojarzyłem. I to wszystko nadchodzi ze strony zespołu pochodzącego zza wielkiej wody.
Mimo że w przypadku tej płyty nie uda mi się pochwalić Micka Bolgera jako kompozytora, to jednak wciąż dysponuje świetnym folkowym głosem, jakiego nie powstydziliby się najlepsi irlandzcy śpiewacy. Tu na dodatek śpiewa sporo w języku gaelickim, co dodaje jego tonom niesamowitych – niespotykanych przy angielskich tekstach – wibracji i brzmień.
Muzycy Colcannona, to doświadczona załoga. Nic dziwnego, „Trad.” to już ich szósta płyta. I bynajmniej nie zamierzają na niej poprzestać.

Taclem

Gogol Bordello „Super Taranta!”

Rozszalała ekipa Gogol Bordello, mimo że grała już nad Wisłą, nie zdobyła u nas jeszcze takiej sławy jak bałkański Shantel, pewnie dlatego że obok szalonego balangowego folku więcej w niej rocka niż muzyki tanecznej. Poza tym eksperymentalna forma, jaką przybiera niekiedy muzyka tej ekipy nie jest w Polsce najbardziej popularną formą ekspresji. Natomiast świat oszalał na punkcie Gogol Bordello.
Słuchając albumu „Super Taranta!” dochodzę do wniosku, że najwyraźniej europejskie gusta muzyczne są nieco bardziej wyrobione. Żeby docenić cygański punk Gogol Bordello trzeba wymagać od muzyki czegoś więcej, niż tylko rozrywki na najprostszym poziomie. W tym przypadku chodzi o oryginalność i niesamowitą ekspresję.
Przebojowy „Ultimate”, to singiel, który zaprowadził kapelę na szczyt amerykańskich list przebojów. To wtedy pokochała ich też stara Europa. Jest tu znacznie więcej potencjalnych hitów. Niemal każdy utwór może czymś ciekawym zaskoczyć.
Mimo że porównywani są do The Pogues i The Clash, to koncertują u boku bardziej współczesnych mistrzów punk-folku, takich jak Flogging Molly. Mam wrażenie, że nie tylko publiczność zaznajomiona z ostrzejszą odmianą folku polubi Gogol Bordello. Jest w tej muzyce coś uniwersalnego, na dodatek podanego w szalony i niespotykany sposób.

Taclem

Dervish „A Healing Heart”

Irlandzka grupa Dervish zaprezentowała nam ten album w 2005 roku. Dziś to już znana firma, większość słuchaczy muzyki folkowej (zwłaszcza celtyckiej) zna ich całkiem dobrze. Czy potrafią jeszcze czymś zaskoczyć? Sprawdźmy.
Łagodne ballady („I Courted a Wee Girl”, „Boots of Spanish Leather”, „The Fairhaired Boy”, „Lone Shanakyle”), gaelickie pieśni („A Stor Mo Croi”, „Erin Gra Mo Chroi”, „Ar Eireinn Ni Neosfainn Ce Hi”) i ciekawe folkowe piosenki („Willie Lennox”, „I Hope You Still”) – wszystko to było już na starszych albumach Irlandczyków. Czym więc tym razem może nas zaskoczyć jedna z wielkich nadziei muzyki irlandzkiej w latach 90-tych? Ano przede wszystkim brakiem ognia znanego ze starszych albumów formacji. Próżno szukać tu galopujących skrzypiec. Jest łagodnie, dość lekko, ale przede wszystkim spokojnie.
Ten album może się podobać, niestety usypia zaraz po pierwszym przesłuchaniu. Jeśli jednak będziemy go sobie dawkować, zyska przy kolejnym odsłuchaniu.

Taclem

Cobblestones „Late Breakfast”

Niemiecka grupa Cobblestones była jak dotąd dla mnie sporą zagadką. Wiem że są bardzo popularni za naszą zachodnią granicą, ale nigdy wcześniej nie zetknąłem się z ich twórczością. Teraz wpadła mi w ręce ich najnowsza płyta, zatytułowana „Late Breakfast”. Okładka z wkomponowanym denkiem od otwartej puszki piwa zadziwiająco dobrze współgra z zamieszczoną na płycie muzyką.
Płytę „Late Breakfast” wypełnia piętnaście – a więc całkiem sporo – kompozycji, utrzymanych w klimacie pubowego grania spod znaku The Dubliners i The Clancy Brothers, z delikatnym ukłonem w stronę The Pogues („Recuting Sergeant”).
Do najciekawiej wykonanych piosenek zaliczyłbym tu: „Hot Asphalt”, „Sam Hall” i „Molly Maguires”. Słychać w nich sporo żywiołowego, folkowego ognia.
Miłośnicy bardziej wysublimowanych dźwięków mogą się czuć nieco zawiedzeni, bo jednak od czasów braci Clancy trochę się w muzyce zmieniło.

Taclem

Babord Amures „Partance”

Album „Partance” to trzecia płyta francuskiej grupy Babord Amures, stąd dopisek „vol. 3” na okładce. Grupa ta pochodzi z St. Malo i specjalizuje się w morskim i okołomorskim folku Bretanii i okolic.
Niektóre z zawartych tu pieśni i melodii są znane dobrze polskim słuchaczom. Nasze rodzime zespoły – takie jak The King Stones, Perły i Łotry Szanghaju, a ostatnio również North Wind – zaprezentowały nam całkiem spory repertuar bretońskich pieśni morza. Okazuje się jednak, że kiedy już posłuchamy tych utworów, to aranżacje okazują się inne od tych które znamy.
Już od pierwszego utworu („Daye O”) mamy wrażenie, że pobrzmiewa w nim coś znanego. To oczywiście echa słynnej „Banana Boat Song”. Tu jednak piosenka Harry`ego Bellafonte`a brzmi jakby była tradycyjną pieśnią z Bretanii.
Odmiennie od znanych nam wykonań brzmią też: „Pique la baleine”, „Le chant des Cap Horniers” (to bretońska inkarnacja pieśni „Roll the Woodpile Down”), „Le port de Québec”
Z innych pieśni na pewno warto zwrócić uwagę na świetne ballady, takie jak: „La Ligne Allworth” (tłumaczenie utworu Graeme`a Allwrighta) czy „Partance” (tekst to wiersz francuskiego poety i żeglarza doby romantyzmu Jeana Richepina).
„Partance” występuje obecnie na rynku w dwóch wersjach – jako płyta prezentowana przeze mnie w tej recenzji i jako dwupłytowy album (z inną okładką) zawierający bonusowo wcześniejszy materiał zespołu, zatytułowany „Ballades marines, Balades malouines”. Jednak niezależnie od wersji jest to wciąż muzyka warta posłuchania.

Rafał Chojnacki

Page 2 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén