Miesiąc: Kwiecień 2008 (Page 1 of 2)

Saltatio Mortis „Erwachen”

Kolejny raz na łamach folkowej gościmy kapelę z nurtu średniowiecznego rocka. Saltatio Mortis znamy tu już choćby z płyty „Des Königs Henker”.
Już od pierwszych dźwięków z płyty „Erwachen” wiemy, że Niemcy nie zapomnieli jak twórczo interpretować stara muzykęw nowym stylu. Ostre rockowe granie z wyciszeniem w zwrotkach i mocne chóralne refreny, to ich typowa stylistyka. Do tego dochodzą dawne instrumenty, świetnie współgrające z elektrycznymi gitarami.
W tym stylistycznym misz-maszu świetnie wypada medieval-rockowa aranżacja piosenki „God gave Rock’n Roll” z repertuaru zespołu Kiss. Solówka grana zwykle na gitarze jest tu zastapiona przez melodię graną na dudach. Efekt jest rewelacyjny.
Wersja limitowana, którą miałem przyjemność posłuchać wyposażona jest jeszcze dodatkowo w wesołą kompozycję instrumetalną, zatytułowaną „Eine Insel”. To rasowy niemiecki folk, ale zagrany w typowy dla Saltatio Mortis sposób. Jest więc ciężko, ale za to skocznie. Aż dziw bierze, że grupa nie zdecydowała się czymś takim promować swojej płyty.
Album „Erwachen” to płyta dość równa i powinna spodobać się kazdemu kto lubi takie staro-nowoczesne granie.

Taclem

Folk Stone „Briganti do Montagna”

Wydawałoby się, że siarczysty folk-metal to raczej domena narodów północy. Tymczasem Folk Stone pochodza z Włoch i radzą sobie wyśmienicie. Sporo w ich muzyce brzmień typowych dla południa Europy, podpartych czytelnym śpiewem, o lekko teatralnym zacięciu. A wszystko to w towarzystwie konkretnie wycinającej metalowe riffy gitary.
Czuć tu inspiracje takimi wykonawcami jak In Extremo i Schelmish. A jednak muzyka jest na tyle oryginalna, że mogą po nią siegnąć zarówno fani tych formacji, jak i ludzie nie znający dotąt tego typu grania.

Taclem

A.A. Bondy „American Hearts”

Amerykańskie płyty z folkiem są zwykle wrzucane u nas na płyty z muzyką country. Podejrzewam, że jeżeli znajdziemy gdzieś album Bondy’ego, to polscy sprzedawcy już przez zam tytuł i okładkę postawią go koło Johnny’ego Casha. A gdzie ta płyta czułaby się znacznie lepiej? Ano pomiędzy akustycznym Dylanem, folkującym Cave’m i bliższymi folku kapelami z nurtu psychobilly (choćby Ghoultown). Mimo ze to akustyczne granie, to psychodelicznego klimatu tu nie brakuje. Czasem można by powiedzieć, że ta muzyka nabiera niemal klaustrofobicznego klimatu, typowego dla zimnych brzmień neo folku. Ale to rzadkość.
Kim jest ten cały A.A. Bondy? – mógłby ktoś zapytać. Nie mam zielonego pojęcia, wiem tylko że jest Amerykaninem, prawdopodobnie Nowojorczykiem. To wszystko. Ale faktem jest że nagrał płytę brzmiącą trochę jak albumy z lat 60-tych (takie są też jego piosenki). Co prawda jest tu nieco współcześniejszych brzmień, gitarowych dysonansów i temu podobnych rzeczy, ale nawet perkusja gdy już gra, to tak jak za dawnych lat.
To najlepszy indie-folkowy album jaki słyszałem od kilku lat!

Rafał Chojnacki

Whisht! „Touchdown”

Kontynentalni muzycy inspirujący się graniem z Irlandii i Szkocji zaskoczyli mnie tym razem świeżością. To oczywiście nie pierwszy raz. Pamiętam, że podobne uczucia towarzyszyły choćby moim pierwszym kontaktom z nagraniami belgijskiego zespołu Shantalla. Tym razem muzycy niemieckiej grupy Whisht! sprawili, że znów zacząłem poszukiwać ciekawych zespołów celtyckich na kontynencie.
Album „Touchdown” to pierwsza płyta w dorobku tego kwartetu. Jeżeli jednak zespół przetrwa próbę czasu, to szykuje się nam za zachodnią granicą bardzo ciekawa grupa, którą warto by czasem do Polski zapraszać.
Cóż takiego ciekawego znalazłem w muzyce Niemców? Przede wszystkim jest tu spora kultura muzyczna i wiedza. Zarównoo tradycyjnej muzyce celtyckiej, jak i o współczesnych nurtach muzyki folkowej. Mimo że Whisht! to grupa grająca akustycznie, to warto zwrócić uwagę na to, ze grają tak, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Nie ma tu gitar rodem z harcerskich ognisk, nie ma rubasznych śpiewów. Jest za to dobre, bardzo ciekawe granie i fajnie zaśpiewane folkowe piosenki.
Jeśli chodzi o brzmienie, dożą rolę odegrał to gitarzysta i wokalista Ekhart Topp (znany już choćby ze świetnych grup Molly Blooms i Tunefish). Jego gra kojarzyć się może czasem bardziej z delikatnym jazzem, ale wychodzi to tylko na dobre muzyce niemieckiego kwartetu.

Taclem

Stowaway „Rivers and Canals”

Po wizycie w Polsce (udokumentowanej albumem „Whip Jamboree”) holenderski zespół Stwaway, dowodzony przez Jana Huttingę, rusza w kolejny rejs. Tym razem skromniej – po rzekach i kanałach.
Większość piosenek to utwory tradycyjne, choć czasem do starych tekstów napisano też nowe melodie. Jest też jedna autorska piosenka Jana – „Hole in the shoe”.
Album otwiera wodniacki blues „Coming down the C&O”. Jako że spora część zamieszczonych tu tematów pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, trudno się dziwić takim rytmom.
Dużo tu ballad, takich jak „Down the river”, „The Drinking Ground” i „Riverdriver’s Lament”. To dobry repertuar, choć pewnie nie najlepiej sprzedaje się na koncertach.
Do najlepszych piosenek zaliczyłbym tu jednak przede wszystkim balladę „The Drinking Ground” oraz piosenki „A mule named Sal” i „Fifty Sail”. Ciekawie, choć nieco zbyt ckliwie brzmi też piosenka „Get the Boat”.
Mam wrażenie że po wizycie w Polsce Stowaway to nieco inny zespół, niż w czasach płyt „Shanties, Seasongs & Stuff” czy „Free and Easy”. Sporo tu wokali snujących się leniwie w tle. Co prawda przypomina to bardziej chórki z lat 50-tych, niż gospelo-podobne dźwięki licznych polskich zespołów, jednak nie daje mi spokoju fakt, iż być może wizyta w naszym kraju skrzywiła nieco całkiem sympatyczny zespół. Myślę, że bardziej tradycyjne brzmienie przysłużyłoby się tym piosenkom.

Taclem

Odroerir „Götterlieder”

Zaskoczyło mnie to wydawnictwo. Po okładce, wydawnictwie i promowanych we wkładkach płytach innych zespołów spodziewałem się co najmniej folkowej odmiany viking metalu, a nie zdziwiłbym się, gdyby pojawił się nawet black. Tymczasem po klimatycznym wstępie, który ma nas pewnie wprowadzić do jakiejś opowieści dostajemy nieco patetyczną, ale bardzo ładną balladę „Weltenanfang”, w której ani śladu ciężkiego grania. Przechodzi jednak płynie w „Wanenkrieg”, gdzie już pojawia się w tle nieco mrocznego grania. Wciąż jednak jest dość spokojnie i podnośnie. Wielkie wrażenie robią patetyczne chóry, które mają oddawać zapewne moc wikińskich śpiewów. Nieco to monotonne, ale jednocześnie ciekawe, choćby przez wzgląd na progresywną solówkę pod koniec rozbudowanego „Wanenkrieg”.
Dalsza część płyty to już granie z większym lub mniejszym wsparciem rockowej sekcji. Celowo piszę „rockowej”, a nie „metalowej”, gdyż mimo soczystych riffów, jakie się niekiedy pojawiają mamy tu do czynienia ze świadomym zmiękczaniem brzmienia. Troszkę to czasem irytujące, ale mimo wszystko muzyka ta budzi pozytywne skojarzenia. Ciężko to wyjaśnić, jednak prawdopodobnie w natłoku nagrań na których trzeba się koncentrować, żeby cokolwiek usłyszeć, Odroerir słucha się niemal sam. Płyta leci sobie spokojnie, nie przeszkadza, czasem przyciągając uwagę jakimś ciekawym smaczkiem.

Rafał Chojnacki

Counterfeit Gypsies „Appropriate Footwear”

Niesamowite jest to jak daleko może dotrzeć muzyka. Na tej płycie usłyszymy utwory charakterystyczne dla muzyki cygańskiej, a kapela, która ją gra pochodzi z australijskiego Melbourne.
Być może to właśnie dzięki tej odległości album, który właśnie do mnie dotarł jest aż tak odmienny od muzyki cygańskiej granej w Europie Wschodniej. W twórczości Australijczyków sporo jest elementów world music. Pojawiają się zupełnie inne brzmienia instrumentów perkusyjnych, a nawet skrzypce, które niekiedy zawodzą rasowo i po cygańsku, potrafią czasem przejść w improwizowany temat charakterystyczny bardziej dla jazzu, niż dla folku.
Twórcze podejście australijskich muzyków cieszy, zwłaszcza że na warsztat wzięli wyłącznie tradycyjne kompozycje. Mamy więc do czynienia z ciekawą płytą, która zapewnia nam połączenie znanych już niekiedy nut z zupełnie nowym wykonaniem.
„Appropriate Footwear” to trzecia i jak na razie najnowsza produkcja Cyganów z Melbourne. Mam nadzieję, że jeszcze zagoszczą kiedyś w moim odtwarzaczu z jakąś inną płytą.

Taclem

Band Marino „The Sea and the Beast”

Alternative folk? Alternative country? Właściwie to nie wiadomo, ale na pewno coś z alternatywą w nazwie do muzyki Band Marino będzie pasowało. Zwłaszcza jeżeli posłuchamy piosenki „American Patriot” czy ballady „Feel It in the Air”. Później jest różnie mamy nawet utwór „Chasing Rainbows”, którego zakończenie przywodzi na myśl The Pogues.
Autorskie piosenki które pisze Nathan Bond i jego koledzy z zespołu zawierają w sobie sporo rockowych elementów, ale usłyszymy tu zarówno naleciałości hiszpańskie, bluegrassowe a nawet cygańskie. Dzięki takim elementom Band Marino spokojnie mieści się w szufladce z folkiem.
Jeśli mielibyśmy porównywać, to w muzyce zespołu znajdziemy coś niepokojącego, podobnie jak na niedawnej bestsellerowej płycie zespołu Beirut. Co prawda inspiracje etniczne są inne, ale pewne elementy muzycznej układanki wydają się być podobne.

Rafał Chojnacki

Pat Kelleher

Pat Kelleher jest urodzonym w 1964 roku Irlandczykiem z hrabstwa Cork. Dorastał w trakcie wielkiego boomu na irlandzką muzykę folkową i do dziś pamięta jak ważne były dla niego płyty The Clancy Brothers z Tommy’m Makemem, The Dubliners czy też pierwsze nagrania Planxty. Wielką inspiracją dla Pata jako muzyka do dziś pozostaje Luke Kelly, legendarny frontman Dublinersów.
Na początku lat 80-tych Pat rozpoczął próby z lokalnym zespołem folkowym w Dripsey, swoim rodzinnym mieście. Grupa ta nazywała się Crúiscín Lán i przetrwała do roku 1987.
Mimo że pierwszym instrumentem Pata była harmonia, to w zespole grał na gitarze, a z czasem również zaczął śpiewać, a nawet grać na banjo z którym później bardzo się zżył.
Sukcesy takich wykonawców solowych jak Christy Moore i Pete Seeger dodały mu odwagi i zaczął występować solo, czasem nawet z własnymi, nieco żartobliwymi piosenkami. Najbardziej jednak cenił sobie repertuar tradycyjny i współczesnych, klasycznych już autorów.
Pierwsze kontakty ze studiem nagraniowym Pat zawdzięcza swojej grze na banjo, bywał muzykiem sesyjnym. Dopiero w 1996 roku zrealizował swoje pierwsze autorskie przedsięwzięcie, które zwieńczyła wydana w tym samym roku kaseta magnetofonowa. W późniejszym okresie Pat zaczął występować ze swoim przyjacielem, gitarzystą i wokalistą Danem O’Sullivanem, z którym nagrał dwie płyty. Jedna z nich dokumentuje występy podczas „Clancy Brothers & Tommy Makem Tribute Show”.
Nagrana w 2004 roku płyta „Songs Of The Sea” to solowe dzielo Pata Kellehera, na którym obok tradycyjnych pieśni znalazły się autorskie wersje piosenek Stana Rogersa, Phila Coultera i Davida Martinsa. Koncepcja albumu powstała podczas wizyty w Nowej Anglii, gdzie artysta koncertował solo i z towarzyszeniem zaprzyjaźnionego zespołu The Shananagans.

Delhi 2 Dublin „Delhi 2 Dublin”

Z Delhi do Dublina nie może być tak daleko, skoro nagrywający tą płytę muzycy uwinęli się w niewiele ponad godzinę. Tyle bowiem trwa ten album, łączący ze sobą dwie silne tradycje muzyczne.
Ciekawe jest to, że spoiwem dla indyjskich i celtyckich brzmień stała się elektronika. Sporo tu takich właśnie brzmień, aczkolwiek od razu warto zaznaczyć że jest to raczej ambitniejsza forma komputerowego generowania dźwieków. Budują one dodatkowy nastrój, choć dla niewprawionego, folkowego słuchacza tego rodzaju elementy mogą być rażące.
Muzyka indyjska jużdawno oswoiła się z elektroniką. Tamtejsze dyskoteki łączą w sobie dźwięki techno i ethno. Tutaj, jak jużwspomniałem elektronika nie jest dyskotekowa, ale nie da się jej przeoczyć.
Mamy tu indyjskie zaśpiewy i sporo motywów wschodnich, sięgających nawet po Koreę. Z drugiej strony częste są tradycyjne irlandzkie melodie, a i przestrzeń kojarzaca się z muzyką celtycką też jest w odpowiedni sposób wykorzystana.
Ciekawostką jest fakt, że cały projekt powstał w Kanadzie, a więc na zupełnie innym kawałku globu. Świat staję się coraz mniejszy. Ale kiedy sprzyja to takim eksperymentom – jestem za. Miłośnicy dźwięków spod znaku AfroCelts i bhangry powinni być zadowoleni.

Taclem

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén