Miesiąc: Marzec 2008 (Page 2 of 3)

Mary Kathleen Burke „A Song In Her Heart”

Północnoirlandzka piosenkarka folkowa, która od dwudziestu ośmiu lat mieszka w Szkocji nagrywa swój debiutancki album. A wydawałoby się, że to w Polsce trudno było swego czasu wydać płytę. Co ciekawe publiczność w nowej ojczyźnie znała ją głównie jako śpiewaczkę i dziennikarkę związaną z muzyką country. Utwory, które znalazły się na płycie „A Song In Her Heart” to po części dość stare piosenki, ale są też nowsze, które powstały niejako specjalnie na potrzeby tego albumu.
Efekt jest bardzo interesujący. Po pierwszych dźwiękach miałem wrażenie jakbym odkrył jakąś nieznaną płytę z piosenkami Dolores Keane z czasów jej najlepszych albumów. Jest to krążek głównie balladowy i powinien się spodobać właśnie miłośnikom takiego grania.
Gitara i pianino, to tutaj podstawowe instrumentarium. Czasem włączają się flety, skrzypce, akordeon i inne instrumenty, jednak nad wszystkim wszystkim unosi się głos Mary Kathleen Burke.
Za ciekawostki można uznać nowe wykonanie znanej tradycyjnej pieśni „Black Is The Colour”, cover Donovana „Catch The Wind” i świetną piosenkę z autobiograficznymi motywami „My Scotsman And Thee”.
Do najciekawszych piosenek na płycie zaliczyłbym obok tych trzech jeszcze „Power And Honesty”, „The Home I Left Behind” i „James”. Sześć wyrózniających się piosenek na czternaście to chyba niezły wynik.

Taclem

Gnomus „Present Medieval Music”

Czeska grupa Gnomus wpisuje się doskonale w scenę folkowo aranżowanej muzyki dawnej, bardzo popularnej w krajach niemieckojęzycznych. Zaczyna się od ognistego grania na dudach i bębnach. Trzeba przyznać, że muzycy Gnomusa wykazują się tu wielką sprawnością jeśli chodzi o łączenie muzyki poważnej z medieval folkowym graniem.
Brnąc dalej wgłąb albumu otrzymujemy nieco więcej tradycyjnych dźwięków. Jednak i te są zaaranżowane w charakterystyczny dla zespołu sposób. Co ciekawe płyta nie nudzi się tak łatwo. Mogłoby się wydawać, że takie brzmienia są monotonne – nie są. Czesi zadbali nie tylko o to żeby było ostro (dudy, szałamaje itp.), ale również ciekawie.
Nazwa grupy Gnomus kojarzy się raczej z fantasy, niż ze średniowieczem. I taka też jest ich muzyka, odchodzi bowiem od wierności realiom, stawia na wyobraźnię i inwencję. Dlatego też nie dziwią słuchaczy bębny grające czasem z rockową motoryką.
Gnomus to kapela interesująca i na pewno warto zapamiętać jej nazwę, zwłaszcza że tego rodzaju muzyka dociera do nas nieczęsto. Może warto byłoby zaprosić ich do Polski na koncerty? Mogliby pograć z Żywiołakiem.

Taclem

Dragonsfly „Familiar Shores”

Punktem wyjścia dla grupy Dragonsfly była swego czasu muzyka celtycka. Teraz również jej ślady pobrzmiewają w brzmieniach zaprezentowanych na „Familiar Shores”. Jednak perspektywa jest znacznie szersza. Po bretońskim ” O’u Qu’t’ Etais T-Y” następuje utwór „Spanish Troubadour” zaaranżowany na modłę średniowiecznego folk-rocka. Z kolei po opartej na rytmach hiszpańskich klezmerskiej melodii „Agua” następuje adaptacja celtyckiej „Arthur Pewty’s Schottische”.
Z innych ciekawych kompozycji na pewno wypada wymienić pogodną balladę „Familiar Shores”, w której czujemy przyjazne brzegi Południa.
Dragonsfly propunują mieszankę folku z różnych rejonów, muzyki dawnej i rocka, choć raczej w lżejszej odmianie. W odróżnieniu od licznych grających tego rodzaju dźwięki ta grupa pochodzi z Wielkiej Brytanii, nie z Niemiec. Może dlatego nie ma tu ciężkich gitar i wszechobecnych bębnów.

Taclem

Carmina „My Crescent City”

Folk-rockowa formacja Carmina pokazuje nam jak pojemna może być formuła folku pomieszanego z rockowymi dźwiękami. Świetne piosenki, odrobinę lżejsze dźwięki i dobry producent – nagle wszystko staje się przejrzyste. Ten producent to nie byle kto, bo sam Donal Lunny. Nic dziwnego, że brzmienie Carminy porównywane jest do Moving Hearts.
Owe lżejsze dźwięki, to odrobina jazzu, słychać to zwłaszcza w „Mostly Myself”. Najpiękniejszy utwór to ballada „Hungry Hill”, również zmierzający w stronę celtyckiego jazzu.
Carmina to po łacinie wiersz, a nawet pieśń. Nic więc dziwnego, że panuje tu podbarwiony celtyckim graniem poetycki nastrój. Tym bardziej na miejscu wydaje się tu poezja Philipa Larkina, czy pieśń „I Am Stretched On Your Grave”. Doskonale brzmi tu też nowa aranżacja tradycyjnego utworu „Lord Franklin”.
Piękny głos, którym Pippa Marland czaruje nas od pierwszych fraz, to również niebywale ciekawa barwa. Z pozoru wokal ten brzmi łagodnie, ale kryje się w nim dużo mocy. Na dodatek jest ona utalentowaną saksofonistką.
Carmina to bardzo duży duet. Jego podstawę tworzą Pippa Marland i Rob King, jednak na płycie słyszymy całą plejadę muzyków, a wśród nich Donala Lunny i Diarmaida Moynihana. Ten ostatni był swego czasu członkiem takich zespołów jak Craobh Rua i Calico, a jego utwory grają m.in. Lunasa, Flook i Michael McGoldrick. Już sam fakt udziału tak znamienitych muzyków w nagraniu „My Crescent City” nobilituje album. Sama płyta jednak i bez tego doskonale się broni.

Taclem

Zywiołak „Muzyka Psychodelicznej Świtezianki”

Tylko cztery utwory (piąty to remiks pierwszego), ale to chyba wystarczy, by każdy kto lubi mocną (nie zawsze przesterowaną), a jednak ambitną muzykę, dał się uwieźć brzmieniom Żywiołaka. Połączenie bardzo różnych inspiracji ze słowiańskimi elementami demonologiczno-folkowymi dało w tym przypadku niesamowity efekt.
Zostajemy zaproszeni do starej karczmy, gdzie stworzenia rodem z Leśmianowskiego Zaświata czułyby się jak u siebie w domu. Tam właśnie rozgrywa się akcja „Psychoteki”. Z resztą w chwilę później pojawiają się Świdryga i Midryga, wprost z poezji mistrza ludowej grozy. Jeszcze bardziej mrocznie jest w „Pogaństwie”. To niemal jak In Extremo, tylko bez gotycko-metalowych blastów.
Rewelacyjna psychodelia pieśni „Świdryga i Midryga” pokazuje jak ważna jest przejrzysta produkcja przy tego typu muzyce. Udało się całośc zarejestrować bardzo selektywnie, nie tracąc specyficznej, mrocznej aury tej kompozycji.
Żywiołak zaostrza apetyt na pełnowymiarowy album. Zdecydowanie zasłużyli już na wydanie płyty.

Taclem

Hambawenah „Turururu”

Aż trudno uwierzyć, że to debiut płytowy grupy Hambawenah. Kapela ta zrosła się z polską sceną muzyczną, gra już przecież ponad dziesięć lat. W międzyczasie zmieniła się stylistyka, ale pozostała wierność folkowej muzyce ze szczególnym uwzględnieniem flisackiego grania.
Świetne demo z 2005 roku doczekało się kontynuacji w postaci studyjnej płyty. Nareszcie.
Na folk-rockowy flis wyruszamy wraz z piosenką „Płynie woda”, której pulsujący rytm i zdecydowane brzmienie wokali Judyty Nowak i Grzegorza Świtalskiego nadają wyjątkowego tonu. To świetny początek płyty. Podobny klimat powróci w drugiej części płyty w piosence „Julianna”. Z kolei spokojniejsze klimaty w „Jado flisy” to chyba trop do kolejnego utworu. Zaraz potem mamy leniwie rozpędzający się „Pytajo sie ludzie”, który wskakuje w pewnym momencie na swoje folk-rockowe tory i nie chce już z nich zejść.
Świdrujące skrzypki wciągające nas w „Byśki” to jeden z najfajniejszych motywów. Zwłaszcza że za chwilę podchwytuje go już cała orkiestra. Sporo się w tym utworze dzieje. Cztery minuty wypełnione są po brzegi ciekawymi dźwiękami. Do podobnego patentu odwołuje się też nieco dalsza w perspektywie płyty kompozycja „Kasineczek”, choć tam z kolei wokale brzmią znacznie nowocześniej.
„Lipka” to już niemal folkowy evergreen, wiele zespołów już po niego sięgało. Oczywiście Hambawenah robi to po swojemu. Właściwie można by napisać, że w to miejsce lepiej byłoby wrzucić coś mniej znanego, ale nagle okazuje się, że właśnie ta „Lipka” potrafi zagnieździć się w głowie i nie chce z niej wyjść. Nie dziwię się więc, że trafiła na płytę, aranżację zapamiętam chyba na długo. Podobnie jest z orylską pieśnią „Za górami, za lasami” – mimo że to jeden z najprostszych utworów na płycie, to ma swój niewątpliwy urok. Uroku nie brakuje też nieco tajemniczej aranżacji „Flisackowej żony”. Brzmi to trochę tak, jakby na flis wybrali się cyganie.
Piękna ballada „Kamienie” pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu – bardziej wyciszone i spokojne. Inaczej niż reszta płyty brzmi kaszubskie reggae w „Oj, żeglorze”. Przyznam szczerze, że takiej aranżacji jeszcze nie słyszałem.
Ujazzowiony i momentami nieco zbyt transowy utwór „Marysia i flisak” to jeden ze słabszych fragmentów płyty. Ale jeśli przypada na niego jedenaście świetnych piosenek, to czego chcieć więcej?
Zdaję sobie sprawę, że moje życzenie będzie nieco trywialne, ale sobie i zespołowi życzę, żebyśmy na drugą płytę nie musieli czekać kolejne dziesięć lat. „Turururu” to album prezentujący to co najlepsze wśród utworów Hambaweny, wykonane zgodnie z aktualnymi możliwościami zespołu. Mam nadzieję, że możliwości zostaną a nowy repertuar stopniowo będzie nas przybliżał do kolejnego albumu.

Rafał Chojnacki

Roger Drawdy & The Firestarters „Hallowed Ground”

Kiedy umieszczałem pierwszy raz ten krążek w odtwarzaczy Roger Drawdy był dla mnie obcym facetem. Kiedy skończyłem wsłuchiwać się w jego muzykę, stał się już moim kumplem.
Zespół Firestarters Rogera Drawdy’ego, to kapela, która osadziła irlandzką muzykę głęboko w tradycji… amerykańskiego rocka. Słyszymy tu zarówno rockową sekcję (bas i perkusja), jak i irlandzki bodhran. Wszystko brzmi jednak niezwykle lekko i selektywnie. Ta sztuka nie każdemu się udaje.
Piosenki zawarte na tej płycie, to bez wyjątku kompozycje Rogera. Lekkie, czasem nawet pop-folkowe piosenki, prowadzą nas przez inkrustowany celtyckimi ornamentami świat. Piękny „Hallowed Ground” czy nieco niepokojący „Wasteful Children”, to tylko niektóre z ciekawych utworów. Właściwie nie ma tu złych piosenek, są tylko takie, które nie każdemu przypadną do gustu (jak „Divided”).
Okładka albumu może nieco zmylić. Taka stylistyka kojarzy się raczej ze złotymi latami psycho-folka. Tymczasem muzyka na tej płycie jest zupełnie inna.

Taclem

Les Irlandiis „Irish Folk Band”

„Irish Folk Band” to szesnaście nagrań, które włoska grupa Les Irlandiis dokonała przy różnych okazjach w latach 2005-2007. Materiał ten ma dzięki temu specyficzny posmak dokumentu.
Grupa specjalizuje się w pubowych evergreenach i płyta ta doskonale pokazuje przekrój ich repertuaru. Trudno więc mówić tu o oryginalności, warto za to skupić się na stronie wykonawczej. W zespole gra osiem osób (z czego czwórka nosi nazwisko Colletti, jest to więc zespół rodzinny), mamy więc dość bogate instrumentarium. Dzięki temu nawet znane nam już piosenki potrafią ciekawie zabrzmieć, zwłaszcza że grający na tych instrumentach muzycy nie szczędzą nam bogatych ozdobników. Dodatkowym atutem jest tu ciekawy, mocny głos Simone Battagliniego, głównego śpiewaka zespołu.
Jest tu perełka, która sprawia, że płyta staje się znacznie bardziej atrakcyjna. Mowa tu o świetnej balladzie „Il Cielo D’Irlanda”, zapożyczonej z repertuaru włoskiej śpiewaczki Fiorelli Mannoii. To współczesna włoska piosenka o irlandzkim niebie. W wykonaniu Les Irlandiis po prostu urocza.

Taclem

Chuck Brodsky „Fingerpainter’s Murals”

Jeżeli wśród muzyków pojawiających się na płycie pojawia się Martin Simpson, to znak, że warto na ten album zwrócić baczniejszą uwagę. Chuck Brodsky nie należy do najbardziej znanych artystów w Europie, ale w Stanach Zjednoczonych jego płyty zyskują zwykle spore grono odbiorców. Szczególnie popularna była jego płyta z 2000 roku – „The Baseball Ballads”.
Album „Fingerpainter’s Murals” to kilka kroków wstecz, mamy bowiem do czynienia z debiutem Chucka, nagranym w 1995 roku. Z towarzyszeniem zaprzyjaźnionych muzyków artysta nagrał wówczas płytę, która kojarzona jest z najlepszymi dokonaniami Woody Guthriego i Ramblin’ Jacka Elliotta. Co prawda środki wyrazu są nowocześniejsze, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę tematykę utworów, to mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją poezji wielkich folkowych bardów.
Czasami muzyka brzmi nieco bardziej oszczędnie, tak jest choćby w „Ballad of Me and Jones”, gdzie Chuck śpiewa, przygrywając sobie jedynie na gitarze.
„Fingerpainter’s Murals” to płyta ciekawa i pełna humoru. Muzycznie powinna zadowolić zarówno miłośników starego, tradycyjnego brzmienia, jak i tych, którzy poszukują nieco świeższego podejścia do tradycji.

Taclem

Calley McGrane and the Exiles „No Turning Back”

Nowy zestaw utworów prezentowanych przez folk-rockowy skład, którego najjaśniejszym elementem jest Calley McGrane, młoda i piękna skrzypaczka,na dodatek obdarzona ładnym głosem. Poprzedni album zespołu, zatytułowany „On The Run” przyniósł ze sobą nie najgorszej jakość materiał, ozdobiony coverem The Pogues.
Na „No Turning Back” mamy też folkowy cover, to piosenka „What’s Left of the Flag” z repertuaru grupy Flogging Molly. Jako że obie grupy mają zupełnie inne brzmienie, to bardzo zdziwiłem się, że zrobili wszystko, by w tej piosence zabrzmieć jak Flogging Molly. A szkoda, dałbym wiele, by usłyszeć lekko wygładzoną wersję tej piosenki.
Podobnie rozczarowała mnie piosenka „Seven Nation Army”, będąca nową wersją utworu grupy The White Stripes. Dodanie rozjechanych nieco skrzypiec, to jeszcze nie to samo co zagranie piosenki w folkowej aranżacji.
Nieźle brzmią tu utwory instrumentalne, a nawet nowe wersje irlandzkich standardów, takich jak „Star of the County Down” czy „Black and Tans”. Znacznie gorzej prezentuje się za to „The Wild Rover”. To knajpiane, siermiężne granie.
Album „No Turning Back” jest niestety bardzo nierówny. O ile Calley McGrane radzi sobie na nim całkiem dobrze, o tyle jej starsi (i chyba jednak nieco bardziej doświadczeni) koledzy nie mają już aż tak wielu powodów do radości. Da się jednak wyłuskać stąd kilka ciekawszych utworów.

Taclem

Page 2 of 3

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén