Miesiąc: Marzec 2007 (Page 2 of 3)

Czas na Grass „Time for Grass”

Czas Na Grass, to młody zespół, który wbrew panującym modom postanowił postawić wszystko na kartę z napisem „bluegrass”. Może to nie do końca prawda, bo część repertuaru zespołu, to również amerykański folk, ale i tak daleko im do mdławych hitów z list przebojów. Mają za to o wiele więcej charakteru i niewymuszonej, naturalnej przebojowości.
Wielki plus już na samym starcie płyty, to ciekawa aranżacja standardu „Wayfarin` Stranger”. Ciekawie rozłożone napięcie sprawia, że utwór ten intryguje od pierwszych taktów.
W „Carry Me Across The Mountain” Dana Tyminskiego docieramy wreszczie do serca Zachodu, gdzie bije gorące źródło country i bluegrass. Podobnie jest w „Saw You Running”, piosence z repertuaru Mary Black. Z kolei melodia Jerry`ego Douglasa „The Hymn Of Ordinary Motion” kieruje nas w akustyczno-folkowe granie, gdzie króluje podszyta akustyczną gitarą nostalgia.
Kwintesencją żywiołowego grania jest tu instrumentalna kompozycja zatytułowana przez zespół „Pograssie”. Z kolei jeśli chodzi o warstwę piosenkową, to doskonale sprawdza się tu wspomniany tu już „Wayfarin` Stranger” i z „Hold To A Dream” (autorstwa Tima O`Briena). Nie zabrakło również utworu „Baby Don`t You Break My Hart Slow”, napisanego przez Vondę Shepard, artystkę, którą spopularyzowały piosenki pojawiające się w serialu „Ally McBeal”. Zaprezentowany tu utwór, to piękna folkowa ballada, świetnie zagrana przez polską grupę.
Czas na Grass zedebiutował w dobrym stylu. Nie wiem jednak czy nasza scena jest gotowa na taką grupę.

Taclem

Claymore „Into The Wind”

Celtycki rock w wykonaniu grupy Claymore to wypadkowa stylów Thin Lizzy, Jethro Tull i tradycyjnego, szkockiego grania. Dudy, wsparte solidną rockową sekcją i gitarami, to właśnie to, co najwyraźniej sprawia muzykom największą radość.
Czuć tu spory wpływ folk-rocka, zwłaszcza takiego spod znaku Fairport Convention. Słychać to zwłaszcza w tradycyjnych melodiach. Dla mnie osobiście najciekawsze wydały się utwory w których zespół łaczy ciężkie gitary z dudami.
Warto też zwrócić uwagę na kompozycję zatytułowaną „Thin Lizzy”, poświęconą zespołowi Phila Lyotta.
Czasem słychać że Claymore to zespół z Niemiec. Ale myślę, że miłośnikom celtyckiego rocka nie powinno to przeszkadzać.

Taclem

Margie Butler „Celtic Lullaby”

Margie Butler, to połowa niezmiennego składu amerykańskiej grupy Golden Bough. Rozmaici członkowie tego celtyckiego zespołu zmieniali się na przełomie wielu lat, jednak Margie Butler i Paul Espinoza stale trwali na straży charakterystycznego brzmienia i repertuaru zespołu.
Z czasem jednak okazało się, że Margie Butler ma ochotę na odrobinę wytchnienia od zespołowego grania. W ten sposób powstała płyta „Celtic Lullaby”, a w ślad za nią cztery kolejne solowe albumy.
Muzyka, która wypełnia ten krążek, to zestaw tradycyjnych kołysanek z Irlandii, Szkocji i Wyspy Manx. Jedną z piosenek – „Deep in My Heart” – spomponował i napisał, specjalnie na tą płytę, Paul Espinoza, przyjaciel Margie z macierzystej grupy. Z resztą wśród zaproszonych gości znalazł się nie tylko on. Dzielnie sekunduje swojej koleżance także Florie Brown, od kilku lat grająca w Golden Bough na skrzypcach.
„Celtic Lullaby” to doskonała płyta dla zmęczonych. Pozwala ukołysać odbiorcę. Cóż, trudno się dziwić. W końcu miały to być celtyckie kołysanki.

Taclem

Andrzej Korycki i Dominika Żukowska „Tradycyjne Ballady Morskie”

Płyty takie jak ta – okazyjne wydania z nowymi opracowaniami starych piosenek – rodzą się z miłości do muzyki. Andrzej Korycki to dziś jeden z najstarszych stażem wykonawców piosenki żeglarskiej. Występująca od kilku lat u jego boku Dominika Żukowska, to z kolei wokalistka młoda, lecz doświadczona, gdyż od dziecka śpiewała w zespole DNA. Jej głos wciąż brzmi bardzo świeżo, jest już jednak głosem bardziej dojrzałym, przez co świetnie charminizuje z nieco zadziornym woklem Koryckiego.
Jak już wspomniałem są tu znane marynarskie ballady i piosenki. Któż nie zna bowiem „Pożegnania Liverpoolu” czy „Molly Malone”? Jednak albumowi temu daleko od knajpianej sztampy. Korycki okazał się doskonałym aranżerem. Dzięki temu nowe wykonania brzmią świeżo, niektóre z nich lepiej od wykonań oryginalnych. A przecież słychać tu tylko gitarę i dwa głosy. Możliwe jednak, że to właśnie dzięki spokojnemu, nieco amerykańsko-folkowemu graniu panuje na tej płycie tak niesamowity nastrój.
O Dominice mówi się czasem „polska Norah Jones”. Myślę, że sama wokalistka nie przepada za tym określeniem, jednak trudno się go pozbyć, gdy w „Molly Malone” czy w „Shenandoah” słyszymy charakterystyczne dla młodej Amerykanki jazzowe brzmienia.
Andrzej Korycki nie byłby sobą, gdyby nie pograł nieco bluesa. Dlatego też znana z wykonania jego macierzystej obecnie kapeli – Starych Dzwonów – piosenka „Johnny comes down to Hilo” zagrana jest w takiej właśnie stylistyce.
Przez cały czas słuchania płyty zastanawiałem się dlaczego umieszczono „Pożegnanie Liverpoolu” na początku płyty? Czyżby miało to być oczko puszczone do stałych bywalców szantowych festiwali?
Album „Tradycyjne Ballady Morskie” został dołączony do Almanachu Żeglarskiego na rok 2007.

Taclem

Bra-De-Li „Żeglarski wór”

Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem zwolennikiem dzieciencych zespołów próbujacych śpiewać piosenki morskie. Może i ma to jakiś swój urok, ale ja go nie dostrzegam.
Na szczęście Bra-De-Li z płyty „Żeglarski wór” to już zespół bardziej dziewczęcy, a może nawet młodzieżowy, niż dzieciency. Najwyraźniej wokalistki trochę podrosły. Wciąż jednak nie jest to odpowiedni wiek (zwłaszcza wiek głosów!), by śpiewać takie pieśni, jak „Mobile bay” czy „Wielorybnicy grenlandzcy”. Piosenki te brzmią tak niewiarygodnie, że aż trudno sobie wyobrazić kto obdarzył dziewczęta takim repertuarem. Zdumiewająco dobrze brzmi za to „Ballada o wikingach”, choć już linijki o winie są co najmniej kontrowersyjne.
Na szczęście jest tu trochę piosenk, które znacznie lepiej pasują do Bra-De-Li. „Żeglarski wór”, „Nadzieja”, „Dwie Róże” czy też „Gdyński Port” to piosenki, które dużo ciekawiej brzmią w proponowanym przez zespół opracowaniu.
Grupa Bra-De-Li co kilka lat ulega odmłodzeniu, podejrzewam więc, że nie doczekam się ich „dorosłej” płyty. A szkoda.

Taclem

Alkonost „Pesni Vechnogo Dreva”

O folk-metalowej grupie Alkonost z Rosji słyszałem już dawno. Opisywano mi ją jako black-metalową grupę z folkowymi wstawkami. Tymczasem na albumie „Pesni Vechnogo Dreva” black-metalu jakby niewiele, sporo za to folk-metalu z ciągotami w stronę brzmień charakterystycznych dla doom i gothic.
Postanowiłem więc sięgnąć wstecz i posłuchać czegoś starszego z repertuaru Alkonost. Nowy album Rosjan, to nie tylko lżejsze brzmienie, ale też bardziej selektywna i moim zdaniem ciekawsza muzyka. Czasem, jak w przypadku „Солнце Нашей Земли” do głosu dochodzą jeszcze elementy folkowo-progresywne.
Mój ulubiony motyw na tej płycie, to „В Сердце Легенды”, ze świetnym, gitarowym motywem. Również folk-metalowy wałek w postaci utworu „День Последний Мой” zasługuje na uwagę.
Alkonost zdobył moje zainteresowanie, chętnie jeszcze wrócę do ich muzyki, choć raczej wolałbym poczekać na nowe krążki, niż zagłębiać się w przeszłość.

Rafał Chojnacki

Shantymentalni „Kafejka / Tawerna”

Trójmiejska grupa Shantymentalni dała się już poznać szerszej publiczności, jednak zanim to nastąpiło miała za sobą kilka lat występów w lokalnych klubach i na festiwalach o nieco innym, niż szantowy profilu. Pamiętam, że słyszałem ich kilka lat temu na turystycznej Bazunie.
Wówczas czegoś mi w ich muzyce brakowało. Minęło jednak trochę czasu i ekipa Piotra „Słupka” Słupczyńskiego pojawila się na żeglarskich scenach. W ślad za nimi podążała informacja o płycie.
„Kafejka/Tawerna” to wydawnictwo dość ciekawe. Mamy tu bowiem dwie płytki, na każdej z nich po pięć utworów. Pierwsza zawdzięcza swój tytuł autorskiej piosence „Słupka”, druga zaś wybitnie tawernianemu charakterowi utworów.
Jako że „Tawernie” planuję poświęcić nieco mniej miejsca w tej recenzji – zacznę więc od niej. Shantymentalni wzięli na warsztat pięć piosenek będących evergreenami pochodzącymi z repertuarów innych trójmiejskich kapel. Jest tu więc coś z płyty legendarnego Packetu („Mona” i „Matthew Anderson”), dwie piosenki Krewnych i Znajomych Królika („Belfast” i „Irlandka”), oraz największy przebój Ryszarda Muzaja („Gdyński Port”). Wykonując te piosenki Shantymentalni zgrabnie wpisali się w nurt piosenki żeglarskiej z Gdańska i okolic. Pod względem wykonawczym folk-rockowe aranżacje brzmią bardzo poprawnie i spójnie.
„Kafejka” to już inne, autorskie oblicze zespołu. Tytułowy utwór ociera się muzycznie o nieco swingującą, jazzową balladę. To już nie zadymiona knajpa, a mała kafejka w porcie, w której zamiast litrów piwa raczymy się herbatą. Poetyka tekstu zbliża się z jednej strony do portowego folku takich twórców jak Jurek Porębski czy Krzysiek Jurkiewicz, z drugiej zaś są tu pewne tropy wiądące w kierunku poezji śpiewanej. Znacznie lepiej je widać w przypadku „Wiosny”. To już piosenka autorska, zakorzeniona w tradycji poetyckiego śpiewania, bez morskich akcentów.
Piękne brzmienie skrzypiec otwiera nam piosenkę zatytułowaną „Tylko deszcz…”. Jeśli w założeniu zespół miałgrać, to nie dziwięsięjego nazwie. To najbardziej sentymantalny utwór na płycie.
Ballada „A Ty…” przenosi nas ponownie nad morze, w okolice pachnące słonym wiatrem. Zamykająca autorską płytę „Pastorałka dla mojego synka” to z kolei po raz kolejny bardziej osobista liryka, ubrana dla odmiany w nieco żywaszą melodię.
Oba nurty zaprezentowane przez zespół nie przeplatają się zbytnio. A szkoda – lirycznym piosenkom „Słupka” przydałoby się czasem nieco pełniejsze brzmenie. Chyba tylko „Kafejka” realizuje ten postulat. Mam nadzieję, że kolejna płyta Shantymentalnych będzie już w pełni autorska – no może z jednym czy dwoma wyjątkami. No i dobrze by było gdyby brzmiały tak pełnie, jak piosenki z „Tawerny”.

Taclem

North Wind „1”

North Wind wreszcie zrealizował całą, długogrającą płytę. Po demówce, która ma być numerowana jako płyta „0”, przyszedł czas na pełne brzmienie zespołu.
Album otwiera surowy zaśpiew „Pull Down Below”. Ta tradycyjna szanta ma prawdopodobnie pokazać nam, że z North Windem nie ma żartów. Będzie twardo i ostro, a czasem nawet bardzo surowo.
Niekiedy jednak robi się nostalgicznie, a przy okazji nieco bardziej nowocześnie. Nie da się przeciez uznać „Marynarza z Terre-Neuve” za pieśń twardą i surową. Nawet w oryginalnym (na polskiej scenie) wykonaniu The King Stones taką nie była. W wersji North Wind, z pięknymi partiami instrumentalnymi możemy mówić nawet o nawiązaniach do nowoczesnych brzmień z bretanii. Takie połączenie nieco jazzujących instrumentów z tradycyjnym spiewaniem jest bardzo charakterystyczne dla kierunku w jakim rozwija się współczesna muzyka bretońska. Wstęp i gitara Wiktora Bartczaka to właśnie elementy nowsze. Później, w drugiej części mamy znacznie bardziej tradycyjne brzmienie, tam z kolei głos Jerzego Ozaista wybija się z grania, które nagle stało się taneczne, niemal przaśne. Wokal za to gęstnieje, staje się niemal mroczny.
Atmosferę zagrozenia potęguje pierwsza z opowieści Jerzego, które towarzyszyły nam już na demówce. Tutaj opowiadacz bardziej się rozgadał i okazuje się, że ma szalenie radiowy głos. Jeżeli na kolejnych płytach taka formuła będzie utrzymana, to możemy mówić o jednym z ciekawszych pomysłów na indywidualny charakter fonogramu. Swego czasu podobnie skonstuowana była kaseta „From Baltic To Bahamas” Marka Siurawskiego i Johna Towneya. Cieszę się, że North Wind do takiej furmuły nawiązuje.
Piękna bretońska pieśń „Aloue Lafalaloue” również nie brzmi tradycyjnie. Nie jest to może styl do jakiego przyzwyczaiły nas polskie zespoły szantowe – North Windom bliżej do tradycji. Polsko-bretońska wersja „Trzech marynarzy z Groix” z repertuaru The King Stones to również przeróbka twórcza, z dodaniem zupełnie innych brzmień niż miało to miejsce w przypadku zapomnianej już dziś kapeli Damiana Leszczyńskiego. Dziwi mnie natomiest, że nie użyto jego tekstu w „Les Filles a Cinq Deniers”. „Dziewczyny za pięc denarów” to tekst prosty, lecz mający swój urok. Na szczęście pozostały jego słowa w „Gdy żegnaliśmy Toulon” (znanej już z demówki). Pojawia się tez nowe dziecko Damiana – przekład pieśni „Na redzie w Lorient”. Jeśli współpraca tekściarza z zespołem się utrzyma, to North Windom nie zabraknie dobrych tekstów.
Na płycie znalazło się też miejsce dla instrumentalnej kompozycji „Return From Fingal”. To też raczej granie do słuchania, niż do pląsów. Jednak ciekawie urozmaica brzmienie albumu. To bardzo dobrze, bo po deklaracjach surowości i odcinania się od popularnych trendów obawiałem się, że zabraknie tego czegoś, czym możnaby poczęstować kogoś nieobeznanego z takim granie.
Nieco niespodziewanie North Wind staje się czołową polską kapelą czerpiącą z wzorców bretońskich. Niby na płycie znajdują się nie tylko bretońskie melodie, ale przewaga jest znacząca. Od czasów wspomnianych już The King Stones nikt na scenie szantowej aż tak bardzo nie wnikał w struktury tamtejszych utworów. Co ciekawe mamy tu nie tylko tłumaczenia, ale rónież próbę wykonania w języku oryginału – moim zdaniem bardzo udaną. Co prawda nie znam bretońskich dialektów, ale słyszałem kilka płyt szantowych stamtąd i wykonania North Wind brzmią wiarygodnie.
Ciekawostką na tej płycie jest utwór „Ye Mariners All”, którego tekst przełożył na polski Krzysztof Janiszewski, na codzień basista folk-rockowej formacji Smugglers. Przy takim zestawieniu tradycji z nowoczesnością niemal od razu nasuwają się myśli na temat zestawienia ze sobą tych dwóch grup. Myślę, że takie spotkanie byłoby bardzo inspirujące. Tu jednak pieśń przedłumaczona przez rasowego folk-rockowca brzmi w wykonaniu North Wind bardzo surowo i majestatycznie.
Milczenie fonograficzne grupy Cztery Refy i odejście od bardziej tradycyjnego grania przez Stare Dzwony sprawiają, że w obecnej chwili właściwie tylko North Wind broni barw tradycyjnego, morskiego śpiewania. Są oczywiście liczne młode zespoły, ale niewiele z nich sięga po szanty, zadowalając się morskim folkiem. Tymczasem materiał z płyty zatytułowanej „1” przywraca naszej scenie różnorodność. Rzecz jasna polecam.

Taclem

Neavus „The Body Speaks”

W opisach nagrań tego zespołu dominują określenia takie jak dark folk, neo-classical, czy nawet folk-rock i muzyka industrialna. Trzeba przyznać, że niektóre z tych określeń są od siebie wzajemnie dość odległe. Ja tymczasem zdecydowanie przyznaję im tytuł jednej z ciekawszych grup neo-folkowych.
Czy to zatem muzyka podobna do tej jaką grają Sol Invictus i Current 93? I tak i nie. Podobny bywa klimat, można powiedzieć, że czuć, że są częścią tej samej sceny (choć przecież nie brakuje też nawiązań do Joy Division czy Death in June. Generalnie jest więc to muzyka o mrocznym, zimnym brzmieniu. Jednak środki wyrazu są nieco inne, więcej tu brudnych brzmień, ze śladem elektroniki i z akordeonowymi pasażami. Jak dla mnie to obecnie jedno z ciekawszych odkryć na neo-folkowej scenie.

Rafał Chojnacki

Troll Gniot El „Konung Chmiel”

Rosjanie z Troll Gnyot El nazywają swoją muzykę piwnym folk-rockiem. Z jednej strony rzeczywiście sporo tu pubowych klimatów, świetnych do zabawy. Jednak nie można tu mówić o typowo remizowym graniu, jakiego moglibyśmy się spodziewać po piwnej biesiadzie. Grupa gra już na tyle długo, by mieć ciekawe, własne brzmienie. Składają się na nie inspiracje celtyckie, skandynawskie i rosyjskie, połączone z rockiem, punkiem i metalem.
Świetne kompozycje autorskie, mogące kojarzyć się często z klimatami fantasy, to dziełka doskonale pasujące do piwnej stylistyki z zespołu. Nie darmo patronem zespołu jest troll. Muzyka ta brzmi czasem, jak by była folk-rockiem trolli.
Sporym atutem jest fakt, że w momencie gdy dochodzi do szybszych, bardziej agresywnych partii, niemal stricte metalowych, zespół nie traci swojego uroku. Co prawda metal jest tu raczej spod znaku heavy, a na dodatek cały czas towarzyszą mu folkowe instrumenty, to jednak bywa że jest czasem dość mrocznie. Momentami muzyka Rosjan kojarzyć się może z amerykańskim Tempestem, który w podobny sposób sięga do tradycji.

Rafał Chojnacki

Page 2 of 3

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén