Miesiąc: Wrzesień 2006 (Page 2 of 6)

Al Baker „Hearts & Minds”

Folk to często muzyka zaangażowana. Od czasów pierwszych protest songów, których korzenie sięgają głęboko w tradycję ludową mamy do czynienia z wykorzystywaniem nośnego gatunku muzycznego do szerzenia rozmaitych idei. Tak też jest na tej EP-ce.
Al Baker pochodzi z Menchesteru, ale jego droga muzyczna nie przebiegała wzdłuż charakterystycznych dla tego miasta brzmień. Największe piętno odcisnęli na nim folkowcy (Bob Dylan i Christy Moore) i to słychać. Jednak jego wrażliwość ukształtowała jednak punkowa rewolta – to z kolei przejawia się w tekstach.
Utwór „Sometimes I Wish I Had A Mohawk” to właśnie echa punk-folkowego grania, z tą różnicą, że Al śpiewa sam i akompaniuje sobie na gitarze. Z kolei spokojny utwór „A Lot to Learn” bliższy jest piosence poetyckiej.
W „`Til The Fences Fall” mamy powrót do żywego grania, a na dodatek Bardzo udana piosenka. Ale najbardziej udanym utworem jest tu „Hello Mr. Murdoch”, który mówi o niszczącej sile potentatów medialnych.
Zamykająca płytę piosenka „Nothing I`d Rather Do” to bardzo dylanowska w brzmieniu piosenka, która zdecydowanie nadaje się na zakończenie płyty.
Nad tymi nagraniami unosi się gdzieś wysoko duch Billy`ego Bragga. Mimo że Al Baker jest wykonawcą z kręgów akustycznych, to pokrewieństwo obu twórców jest spore.

Rafał Chojnacki

Switchback „Falling Water River”

Martin McCormack i Brian FitzGerald to duet znany pod nazwą Switchback. Płyta „Falling Water River” przedstawia nowe piosenki napisane wedle prawideł zaczerpniętych z tradycji muzyki country i american folk. Jest to o tyle zaskakujące, że na innej znanej mi płycie („Bolinree”) grali niemal wyłącznie kawałki irlandzkie. Ale od razu napisze, że najnowasza produkcja Switchback bynajmniej nie rozczarowuje.
Jako, że „Falling Water River” to koncept album, to płyta ma swojego bohatera. Jest nim młody Ametykanin, William Henry. Płyta ma wyraźny wydźwięk antywojenny i jest swoistą odpowiedzią muzyków na apel Neila Younga o wsparcie inicjatyw przeciw wojnie w Iraku.
Nawet pomijając kontekst polityczny „Falling Water River” to najbardziej dojrzały spośród albumów Switchback. Muzycznie nawiązuje do takich tuzów gatunku, jak choćby Simon i Garfunkel. Na uwagę zasługuje wiele utworów, ale dla mnie jednym z najciekawszych jest instrumentalna kompozycja „The Death of William Henry”.

Taclem

Sora „Winds of Change”

Sora, to Kanadyjka, która podąża momentami tropem swej rodaczki, Loreeny McKennitt. Ale tylko momentami. Pododbnie bowiem jak pierwszy album Sory („Flames of Love”), tak i „Winds of Change” jest pełen nawiązań do muzyki klasycznej i takiego właśnie wykonastwa. Czasem klimat zbiża się do dokonań wspomnianej już McKennitt, ale częsciej jest bardziej surowo.
To, co wyróżnia Sorę spośród innych wokalistek, to czysty, nieomal operowy głos. Być może to dzięki niemu album brzmi, jakby zawierał folkowe piosenki, nagrane na potrzeby jakiegoś przedstawienia.
Ciekawostką jest tu niewątpliwie „The Foggy Dew” w swej pierwotnej, miłosnej (a nie rebelianckiej) wersji.

Taclem

Redlin „Cztery strony”

Druga płyta jastrzębskiego zespołu Redlin to wyraz bardzo różnych fascynacji członków tej grupy. Pomieszanie autorskich utworów z muzyka celtycką, amerykańska, rosyjska, węgierską, góralska i rockiem, to pomysł bardzo odważny.
Otwierający płytę utwór „Ruda” jest lansowany na przebój Redlina, na płycie znajduje się nawet zrealizowany do niego teledysk. Proste, a jednocześnie bardzo sypatyczne granie w zywym, folk-rockowym stylu ze świetną wstawką na skrzypcach – to właśnie przepisa na sukces w wykonaniu tej grupy. Są momenty, kiedy partie instrumentalne (zwłaszcza fletu) zbliżają Redlin do Brathanków, jednak na korzyść jastrzebiaków przemawia ostrzejsze, zdecydowanie bardziej rockowe brzmienie.
Rosyjska „Katiusza” zagrana jest na płycie tak, jakby zrobiła to mocna, punk-folkowa orkiestra. To dobrze, że grupa nie boi się takich brzmień. Z niesamowitym kopem jest też wykonany „Czardasz” Vittorio Montiego. W tym miejscu muzyka Redlina kojarzyć może się z obłędnymi wykonaniami klasyki przez Michała Jelonka z zespołem Ankh.
„Jeszcze jeden dzień” to z kolei celtycko-rockowa wersja „Run Run Away” znanego choćby z wykonania zespołu Slade. Okazuje się, że w graniu takich dźwięków polska grupa nie ustępuje kapelom zachodnim.
Znany standard „Idzie dysc” to z kolei nawiązanie do góralskiego reggae, przechodzącego w ostrzejsze granie. Tu również pojawiają się ciekawe partie instrumentalne.
Autorska kompozycja „Pitter patter” to o dziwo ballada zaśpiewana po angielsku. Znaczy to, że Redlinowi rzeczywiście nieobce wszelkie folkowe brzmienia. Przy irlandzkiej melodii „Maid Behind The Bar” zostajemy dalej w kręgu kultury wyspiarskiej.
Zupełna zmiana klimatu, to „Kalinka”. Co prawda wykonano ją raczej jako pastisz niż powazny utwór, ale myślę, że taka forma pasuje znacznie bardziej do folk-rockowej grupy, niż próba silenia się na powagę. Podobnie żartobliwy ton dominuje w standardzie amerykańskiego folku – „Yankee Doodle”.
„Wiązanka góralska” to znów klimaty grane własciwie przez każdą niemal kapelę góralską. Rozumiem, że taka wiązanka na koncertach może się sprawdzać. Ale na płycie? Nie przekonuje aksolutnie, to najsłabszy utwór na płycie.
Na szczęście dobry nastrój wraca przy jednej z bardziej znanych melodii irlandzkich „Drowsy Maggie”. Również autorska „Impreza” wydaje się być utrzymana w klimacie celtyckiego rocka. Dla mnie to z kolei jeden z najfajniejszych utworów na całej płycie. Oczywiście trzeba przymknąć nieco oko na żartobliwy charakter utworu, ale w tkiej właśnie formule Redlin sprawdza się najlepiej. Całkiem nieźle, choć nieco powazniej brzmi też „Podróż”.
Album zamyka „Kołysanka”, piekna i bardzo poetycka piosenka.
Niewątpliwie tytuł „Cztery strony” odnosi się do stron świata, różnych miejsc z których pochodzi prezentowana tu muzyka. Szkoda tylko, że przy układaniu kolejności utworów zabrakło jakiegoś mnądrego klucza i latamy po tych czterech stronach bez ładu i składu. Mozliwe że wówczas byłaby to rzeczywiście muzyczna podróż i dałoby się jeszcze osnuć ją jakąś opowieścią. A tak mamy po prostu zestaw fajnych piosenek, dobrze zagranych i rokujących spore sukcesy koncertowe.

Taclem

Ralf Kleemann „Tides”

Mało znane utwory i własne kompozycje, to właśnie wizytówka Ralfa Kleemanna, harfisty, który uraczył nas właśnie swoim drugim solowym albumem.
Ktoś kiedyś powiedział, że płyty harfistów są do siebie podobne. Słuchając „Tides” dochodzę do wniosku, że ta muzyka ma w sobie więcej oryginalności, niż niejeden album instrumentalisty grającego np. na gitarze. Jest tu sporo różnorodnych brzmień. Jeśli szukacie utworu, który operuje różnymi barwami i nastrojami, to wystarczy posłuchać choćby „Bretonesque”. Kiedy do brzmień dochodzą basowe struny, brzmi to niemal jak wirtuozerska gra na fortepianie.
Inspiracje, to głównie muzyka celtycka, ale też różna – od bretońskiej, przez walijską po irlandzką. „Tides” to również sporo emocji i utwory, które wydają się być bardzo osobiste. Niektóre nawet nie za bardzo dają się przyłożyć do muzyki celtyckiej, choć ta oczywiście dominuje. Czasem jednak brzmienia przestają być przewidywalne i układają się w ścieżkę dźwiękową podróży. Tak jest choćby w „Time Float”, jednak z najbardziej tajemniczych kompozycji.
Ralf Kleemann to harfista, który podąża własną ścieżką i to własnie powinno zwrócić na niego uwagę miłośników dobrej muzyki.

Rafał Chojnacki

I Muvrini „A Strada”

„A Strada”, to tyle co „droga”, a droga korsykańskiej grupy wiedzie na tej płycie przez „Złote Ziemie”. Pojawiający się na tej płycie utwór „Terre D`Oru”, to bowiem nic innego, jak nagrane ze Stingiem „Fields of Gold”. Album ten to coś w rodzaju „The best of…”, zawiera bowiem to co najlepsze w repertuarze I Muvrini.
„A Strada” to doskonała pop-folkowa płyta, jedna z najlepiej wyprodukowanych. Na dodatek wypełniona po brzegi świetną, choć dość łagodną muzyką. Utwory żywsze, takie jak „Dumanga” czy „Terre D`oru” też poddają się nieco leniwemu, śródziemnomorskiemu klimatowi.
Oniryczne ballady („Di”, „Anu Lasciatu”, „Tu Mi Dai A Manu”, „Un Ti Ne Scurda”), pieśni poetyckie („Un So Micca Venuti”, „Quelli Chi Un Anu A Nimu”) czy nawet nieco bardziej patetyczne utwory („Rispondimi Ie”, „Un Possu Piu”) układają się w doskonałą mieszankę. Uzupełnia ją wspomniana już „Terre D`Oru” nagrana ze Stingiem i świetne wykonanie „Amsterdamu” Jacquesa Brela.
Podejrzewam, że polska kapela grająca tak łagodną, pop-folkową muzykę nie pociągnęła by długo. U nas trzeba grać ostro i z przytupem, jak Brathanki. A szkoda, bo pop-folk nie jedno ma przecież imię.

Rafał Chojnacki

Cztery Refy „Cumy rzuć! Żagle staw!”

Kaseta zatytułowana „Cumy rzuć! Żagle staw!”, to dziś jedna z najmniej znanych publikacji Czterech Refów. Mimo, że kilka utworów stąd znalazło się na późniejszych składankch ze wczesnymi utworami, to jednak szkoda, że ten układ utworów już się raczej nie powtórzy.
Czwarta kaseta Czterech Refów zawiera sporo znanych piosenek („Cumy rzuć! Żagle staw!”, „Gdy Św. Patryk miał swój dzień”, „Płyńmy do Australii”, „Świeczka” czy „Wracamy z morza”) ale nie brakuje na niej też utworów mniej popularnych, a bardzo dobrych. Tu wymieniłbym przede wszystkim piękną balladę Mirosława Peszkowskiego „Już wypływa statek w morze”, której korzenie sięgają pamiętnych Górek Zachodnich w 1977 roku. Na pewno warto by dziś odkurzyćtakie utwory jak „Lowlands”, „Shallow Brown” czy „John Dameray”, przydałoby się bowiem trochę mocnego, żeglarskiego śpiewania.
Na kasecie „Cumy rzuć! Żagle staw!” zespół kontynuuje pomysł przeplatania piosenek irlandzkimi melodiami ludowymi i wychodzi mu to bardzo zgrabnie. Polecam odgrzebanie tych nagrań. Choćby spod ziemi.

Taclem

Cochon Bleu „It’s All Coming Good”

Nowa płyta holenderskiego Cochon Bleu skręca nieco w kierunku tradycyjnie pojętego folk-rocka. Muzyka co prawda dalej kołysze nas w klimatach cajun, jednak brzmienie kojarzyć się może raczej z linią charakterystyczną dla Fairport Convention (np. w „Monsieur Jaques” czy „J`ai Raconte 4. My Neighbour`s Cat”), innym zaś razem zbliżają się do The Pogues („Hangover Two Step”).
Zaskoczeniem może być rdzennie etniczne brzmienie w „Chante Cleoma”. To rewelacyjny utwór! Podobnie zaskakuje kobieco brzmiący chór w „Gros Plein de Soupe”, opisany na okładce płyty jako Les Cochonettes
Na „It’s All Coming Good” pojawia się też rasowy bluegrass – „Go Feed the Chickens” to właśnie takie granie, jakie lubię.
Mimo, że dominują tu dość wesołe brzmienia, to czasem pojawia się też trochę niepokojących dźwięków. Tak jest w przypadku „Chemise de Beauregard”, piosenki brzmiącej jak mroczny, miejsko-folkowy song z ulic francuskiego miasta. Zespołowi potrzebny był skoczny cajun w „Heron” by rozwiać mroki poprzedniego utworu.
Cochon Bleu nagrali płytę nieco inną, niż znane nam już „Eau”, to wciąż dobry folk-rock we francusko-quebeckim stylu.

Taclem

Claudia Bombardella Ensemble „Paesaggi Lontani – Live”

Zespół, który prowadzi charyzmatyczna Claudia Bombardella to kolejny ciekawy skład, którego muzyka nawiązuje do tematów śrudziemnomorskich, ale również do innych regionów Europy, a także do brzmień renesansowych i klasycznych.
Sporo utworów zapada tu w pamięć i to już od pierwszej kompozycji, bowiem „Histoire d`un souvenir” przypomina z jednej strony piękne klasyczno-folkowe kompozycje norweskiego Secret Garden, a z drugiej strony ma wiele więcej wyrazu.
Muszę pszyznać, że na tle bardzo dobrego składu muzyków świetnie brzmi zwłaszcza saksofon tenorowy Claudii. Inne instrumenty również robią swoje jak należy, ale to właśnie to brzmienie decyduje o klimacie całości.
Również „Ninna nanna” zapada w pamięć, przede wszystkim przez świetnie skomponowany refren.
Jednak najciekawsza jest tu tytułowa suita, czyli „Paesaggi Lontani”. To klimatyczna, nawet nieco mroczna kompozycja, składają ci się z pięciu utworów.
Podejrzewam, że Claudia Bombardella jeszcze pojawi się na recenzowanych przez nas płytach i mam wrażenie, że jej nazwisko stanie siędobrym znakiem jakości.

Taclem

BlueGate „Mezi řádky…”

Już nie raz pisałem o tym, że zazdroszczę Czechom konsolidacji sceny country, folk i tramp music. Częścią tej sceny jest grający od 1997 roku zespół BlueGate z Plzna.
Album „Mezi řádky…” to pierwsza duża płyta zespołu, wypełnia ją trzynaście kompozycji, w większości autorskich. Zgodnie z tym, co sugeruje nazwa kapeli jest to bluegrass, na dodatek śpiewany po czesku. Utwory śpiewane są zarówno przez dysponującego niezłym głosem wokalistę Petera, jaki i przez bardzo ładnie śpiewającą Ilonę. O ile jednak piosenki „męskie” brzmią rasowo i zgodnie z kanonami bluegrassowej sztuki, o tyle „damskie” wydają się być czasem poezją śpiewaną zagraną na folkowo. Tak jest choćby w „Klaunie”. Na szczęście takie wrażenie nie dominuje. Cała płyta bardzo ładnie się układa i słucha się jej z przyjemnością.
Wśród najciekawszych utworów na płycie wymieniłbym na pewno otwoierający, czyli „Fotka”. Bardzo dobrze brzmią też „Co zbejvá” i „Podzimní” i instrumentalny utwór „Gold Hash”. Zwłaszcza w tym ostatnim Czesi pokazują, że klasyka im nie obca.

Taclem

Page 2 of 6

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén