Miesiąc: Wrzesień 2006 (Page 1 of 6)

Zum „Gypsy Tango Pasión”

Co ma ze sobą wspólnego tradycja cygańskiego grania z Bałkanów z argentyńskim tangiem? Okazuje się, że całkiem sporo, co postanowił nam udowodnić angielski zespół Zum. Jest tu cygański ogień, który tryska spod skrzypiec Adama Summerhayesa i jest bardzo argentyńskie granie akordeonu Eddiego Hessiona. W to wszystko wplata się nagle jazzowy fortepian Dave`a Gordona. I wówczas robi się na prawdę ciekawie. Skład zespołu uzupełniają Johnny Gee, grający na kontrabasie i wiolonczelista Chris Grist.
Repertuar grupy, to głównie autorskie kompozycje, w które czasem wpleciono coś z klasyki. Oprócz tego wspierają się twórczością Astora Piazzolli, przy czym utwory mistrza upodobniono aranżacyjnie do reszty płyty.
Pod względem artystycznym jest to bardzo udany album. Czasem jednak może się okazać, że ciągoty kombinatorskie zawiodły muzyków za daleko. To jednak rzadkość.

Taclem

Vilddas „Vilddas”

Zespół Vilddas prezentuje nam muzykę folkową z Finladnii, z wpływami arabskimi. Przyznam szczerze, że tak sympatycznej i różnorodnej płyty z tego kraju dawno nie słyszałem. Muzyka ta, bardzo delikatnie podbarwiona rockiem, doskonale broni się w starciu z zachodnimi tytanami folku.
Są tu motywy niemal magiczne („Savkalanlávlla”, „Beaivvážis Šaddet Beaivvit”), ale nie brakuje teź lekkiego jazzowania („Jiek?aáhpi”). Zdarza się, że piosenki Vilddasa brzmią, jak szamańskie zaśpiewy. Wszystko to dlatego, że mimo dość nowoczesnego myślenia o muzyce, korzenie tych dźwięków tkwią na dalekiej północy. Co prawda niesamowita wokalistka zespołu – Annukka pochodzi z południa Finlandii, ale jako etnomuzykolog zetknęła się niejednokrotnie z brzmieniami z okolic podbiegunowych. Sama mieszka obecnie w Laponii.
Wspomniałem o różnorodności tej płyty. Rzeczywiście, krajobrazy zmieniają się tu jak w kalajdoskopie. Nie drażni to jednak, a pozwala wniknąć głębiej w fińska kulturę i poznać rozmaite jej odcienie.
Ciekawie też brzmi łączenie temetów skandynawskich z muzyką świata arabskiego. To jednak spore novum.

Taclem

Sandy Meldrum „Scottish Piano Fusion”

Na pierwszy rzut oka wyglądało, że ma to być celtycki jazz grany na pianinie. Szybko jednak okazało się że Sandy Meldrum nie podjął się aż tak karkołomnego zadania. Owszem jest dużojazzu, jest pianino, dominuje jednak celtycki folk, a pianiście towarzyszy zacne grono muzyków.
Po dość zachowawczym, zagranym z dudami secie melodii tanecznych otrzymujemy pierwszy z jazzowych łamańców – „Scottish Piano Fusion” dalej pojawia się sporo takich pomieszanych z folkiem kompozycji. Niektóre, jak „Bagpipe Piano”, to prawdziwe majstersztyki.
Niekiedy możemy odnieść wrażenie, że słuchamy celtyckich ragtime`ów rodem z saloonu z Dzikiego Zachodu. Tak jest choćby w przypadku „Reeling Piano”.
Na pewno jest to płyta ciekawa. Nie wiem tylko czy będę do niej często wracał. Za to dla miłośników muzyki ze Szkocji na pewno okaże się jeszcze bardziej atrakcyjna.

Rafał Chojnacki

Kalis „Slough”

Druga płyta grupy Kalis po reaktywacji. W gruncie rzeczy była to również rewolucja, bo Kalis powrócił jako formacja folk-rockowa. Na płycie „Slough” nawiązują zarówno do tuzów gatunku, takich jak The Whisky Priests (tytułowa kompozycja, mimo że autorstwa muzyków Kalis, brzmi jakby napisali ją właśnie szkoccy folk-rockowcy), Steeleye Span (holenderski utwór „Een verklating” wykonany jest w podobnym do brzmienia tej grupy stylu). Są też bardziej dosłowne nawiązania – dwie piosenki Boba Dylana („You ain`t goin` nowhere” i „My back pages”) i utwór grupy The Pogues („Tuesday morning”).
Sporo tu rzeczy, które zaskakują, tak jest choćby w przypadku świetnie zagranej instrumentalnej kompozycji „D(oedelzak) & a(s)”. Podobnie jest z reggaeową wersją znanego szkockiego utworu „Johnny Cope”.
Ciekaw jestem jak dziś grupa Kalis radzi sobie ze starymi utworami, czy wykonują je w nowych aranżacjach? Słuchając kompozycji z tej płyty mam nadzieję, że tak, bo jeśli poziom jest podobny, to muszą brzmieć świetnie. Mam nadzieję, że wyjdzie jakaś duża koncertówka, ze starym materiałem zrobionym na nowo, a póki co słucham po raz kolejny „Slough”.

Rafał Chojnacki

Gor „Ialdabaoth”

Zespoły neofolkowe rzadko goszczą a naszych łamach, a to głównie dlatego że trudno je u nas kupić. Łączy to się z tym, iż mało osób w ogóle o nie pyta. Mało osób pyta, bo nie znają, zas nie znaja, bo płyty są niedostępne… I tu kółko się zamyka.
Jednak kiedy już trafię na jakąś neofolkową płytkę, to zwykle są to nagrania grup ciekawych. Wiele z nich ciaży co prawda w kierunku Dead Can Dance, ale nie wszystkie. Drugi album projektu Gor, którego autorem jest znany z zespołu Ataraxia bębniarz Francesco Banchini, nosi w sobie nieco klimatu grupy Brendana Perry, ale to głównie za sprawą średniowiecznych nawiązań. Na „Ialdabaoth” jest ich bardzo dużo i budzi to skojarzenia z klasycznym już albumen „Aion”.
Sporo na tej płycie nastrojowych kompozycji, często opartych na chóralnych zaśpeiwach, inspirowanych brzmieniami gregoriańskimi. Wiele utworów oparto też na majestatycznym brzmieniu bębnów – nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę profesję twórcy Gor.
Czasem klimat zdaje się wymykac spod kontroli, zwłaszcza wówczas, gdy do głosu dochodzi rytualne, bardzo transowe granie, a na jego tle pojawiają się inwokacje. Do pewnego moementu robi to doskonałe wrażenie, ale z czasem może nieco znurzyć.
Niektóre utwory, jak choćby „Rosa Mistica” otawrte są również na inne kierunki muzyczne. Pobrzmiewają tam nawet dalekie echa muzyki industralnej.
Jeśli rozpatrywać „Ialdabaoth” jako płytę neofolkową, to ocena będzie pozytywna. Byłoby jednak znacznie lepiej, gdyby Francesco pozbył się zarówno bagażu swojej własnej grupy, jak i nawiązań do Dead Can Dance.

Taclem

Gogol Bordello „Gypsy Punks Underdog World Strike”

Ten zespół potrafi zaskoczyć. Folk, punk, ska i leniwe knajpiane dźwięki – wszystko to w muzyce Gogol Bordello zlewa się w jeden muzyczny tygiel. Nie brakuje czasem bardziej nowoczesnych brzmień, ale większość przykrywa gitarowy brud, zmieszany z solówkami akordeonu.
Znacznie ciekawiej brzmią jednak utwory wolniejsze, w których można dosluchać się tekstu. Są zwykle bardziej selektywnie zagrane i muzycy się w nich nie zagłuszają.
Mimo że zespół działą w Niemczech, to skupiają się wokól niego głównie ludzie pochodzący z Rosji i byłych republik ZSRR. Z resztą Gogol Bordello to również kapela walcząca o prawa ludności Romskiej, m.in. na Ukrainie. Czasem przesłania to samą muzykę, a szkoda. Niemniej jednak jest dość ciekawie i na pewno warto spróbować tego co zespół ten ma do zaoferowania.

Taclem

Ceili Family „Tooraloo”

Spokojnie, to nie jest płyta Kelly Family, a jedynie punk-folkowej orkiestry z Niemiec, która przyjęła sobie podobnie brziąca nazwę.
Już na pierwszy rzut oka widac, że niebagatelną rolę w twórczości The Ceili Family odegrał zespół The Pogues. Aż cztery z zamieszczonych tu piosenek, to utwory Shane`a Macgowana i spółki, a dwa inne gdzieś w repertuarze tej grupy się pojwaiły. Grupa wpisuje się w ten sposób w grono cover bandów tej świetnej grupy. Przyznac jednak trzeba, że robią to z klasą.
Większość utworów jest zagranych nieco szybciej niż w oryginale, ale nie tracą przez to wyrazu.
Na uwagę zasługują też utwory takie jak „Fall Face First” i „Delirium Tremens”. Widać, że inspiracją jest też Christy Moore, choć nad jego utworami Niemcy musieli więcej posiedzieć, by dopasować je do folk-rockowego stylu.
Mimo, że jestem fanem The Pogues, uważam, że Lepiej zrobi zespołowi jeśli ograniczą się w przyszłości do trzech-czterech piosenek tej grupy na płycie i dorzucą coś od siebie. Wówczas sława dobrego cover-bandu zostanie, a pojawią się też miłośnicy ich autorskeigo grania.

Taclem

Switchback „The Fire that Burns”

To już trzecia płyta muzyków ze Switchback, z którą dane jest mi się zapoznać. Tym razem można przyjąć, że mamy do czynienia z wypadkową stylu zespołu z różnych okresów. Jest tu zarówno sporo brzmień celtyckich, jak i muzyki amerykańskiej. A wszystko to zawiera się w autorskich kompozycjach kapeli.
Momentami, jak np. w „Connemara Man” mamy do czynienia z ostrym graniem, charakterystycznym dla kapel pokroju The Levellers, innym zaś razem („The Fire that Burns”, „Bamboozled”) jest bardziej amerykańsko. Miłośnicy Johnny`ego Casha powinni za to posłuchać „Genevieve”. Z czymś się Wam nie kojarzy?
Nie brakuje też lekkich, folkowych piosenek („Apple of My Eye”) i to one świadczą o atmosferze płyty. A ta jest dość pogodna i łatwo się przez to do albumu przekonać.
„The Fire that Burns” to krążek nie obciążony politycznymi bagażami ani celtyckimi evergreenami. Przez to staje się znacznie bardziej autorską propozycja. I to warto w nim docenic.

Taclem

Johnny Cash „American Recordings”

Pierwszy album z serii „American Recordings”, to właśnie taki Johnny Cash, jakiego wszyscy kochali – liryczny czasem dziki, ale przede wszystkim doskonale panujący nad słuchaczmi. Ta gitara i ten głos, to właśnie wizytówka największej ikony muzyki country. Byli tacy, którzy z nim się ścigali, jak choćby jego dobry kumpel, Willie Nelson, jednak teraz już wiemy dokładnie, że Cash był jedyny. Był dla amerykańskiego folku i country tym, czym dla rock`n`rolla stał się Elvis Presley. Różnica jest taka, że pozujący we wczesnych latach na łobuza Król z Memphis skończył w luksusie, obezwładniony przez dekadencję, zaś Cash, Facet w Czerni, który był w młodości drobnym przestępcą, przeszedł niesamowitą drogę i gdy odszedł, wszyscy w zadumie pochylili głowy.
Owszem, przez lata Cash się zmienił. „American Recordings I”, to przecież zbiór folowych ballad, bardzo surowo zaśpiewanych i zagranych. Gdzie „The Ring of Fire”? Gdzie inne żywiołowe kawałki? Cóż na nie zawsze znajdzie się miejsce na albumach składankowych. Tu mamy nagrania, które sam Cash chciał zarejestrować. I duża w tym zasługa producenta, który zostawił artystę w studio i pozwolił działać.
Być może dzięki takiemu zabiegowi mamy tu np. piękną modlitwę „Why Me Lord?”, nie wiadomo, czy znalazłoby się na nią miejsce na innej płycie artysty.
Już na pierwszej części amerykańskiej serii mamy covery. Wcześniej też sie to zdarzało, ale nie były to nawiązania tak odważne i zaskakujące. „Thirteen” to piosenka napisana przez Glena Danziga, mrocznego rockowca, ex-fronatmana grupu The Misfits. Autorem „The Beast in Me” jest Nick Lowe. Z kolei wspomniane już „Why Me Lord?” napisał Kris Kristofferson – to jedna z najmniej zaskakujących przeróbek na płycie. Wśród tych bardziej zaskakujących na pewno są „Bird on a Wire” Leonarda Cohena i „Down There by the Train” Toma Waitsa. Artyści tego formatu, co Cash rzadko sięgają po utwory młodszych kolegów. Okazało się jednak, że Cash nie tylko przyswoił te utwory, ale wykonał je tak, jakby śpiewał je całe życie. A przecież nie są to wszystkie nagrane na tej płycie przeróbki. Poza tym są tu również nowe utwory autorstwa samego wokalisty.
„American Recordings” to płyta, która była powrotem Casha na listy przebojów. Znacznie spokojniejszy niż kiedyś okazał się znów atrakcyjny dla publiczności. Tym razem to nie siła głosu, czy energia, a życiowa mądrość płynąca z nagranych przez niego piosenek.

Taclem

Cztery Refy „Bitwy morskie”

Koncept-album, to na polskiej scenie szantowej wciążjeszcze nie lada rzadkość. „Bitwy morskie” to drugi monograficzny program w historii wydawniczej grupy Cztery Refy. Kilka lat po surowych „Pieśniach wielorybniczych” skupiono się na temacie marynarki wojennej, bitew i wojen.
Mimo, że Cztery Refy to grupa, która w dużej mierze opierała się zawsze na morskim folklorze Anglosasów, to zdarza się, że przemycają czasem jakieś polskie akcenty. Takim jest tu niewątpliwie „Oliwska szanta”, napisana na melodię „Spanish Ladies” przez Tomasza Piórskiego (autora słów do nieśmiertelnego „Emeryta”). Znalazło się też miejsce na zupełnie współczesną kompozycję, stylizowaną jedynie na irlandzki folk. Mowa tu o wesołej żołnierskiej piosence „Kanonier McCarthy”, którą napisał Piotr Zaleski, wówczas członek zespołu.
Spośród utworów tradycyjnych na pierwszy plan wybija się doskonała ballada o statku „Cumberland”, która śpiewa swym bardzo klimatycznym głosem Jerzy Ozaist. Również „High Barbaree” i „”Shannon” i „Chesapeake”” zapadają głęboko w pamięć.
Innym nawiązaniem jest tu „Grand Coureur”, nietypowa pieśń wykonana na dwóch szantywmenów. Wykorzystano w niej tłumaczenie nieżyjącego już dziś Janusza Sikorskiego, wówczas członka grupy Stare Dzwony.
„Bitwy morskie” to jeden z najciekawszych programów w historii grupy Cztery Refy. Wiele z tych piosenek można do dziś usłyszeć na koncertach tego zespołu. Mimo że dzisiejsze wersje nieco się różnią od tych starych, to płyta nie straciła nic ze swej świeżości.

Taclem

Page 1 of 6

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén