Miesiąc: Luty 2006 (Page 1 of 2)

Perły i Łotry „Missa”

„Missa” to przede wszystkim płyta bardzo odważna i to przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy z nich, to temat, z jakim postanowił zmierzyć się zespół Perły i Łotry. Muzyka gospel i spirituals to bardzo rzadkie tematy na polskich scenach, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że zespół ten pochodzi ze sceny szantowej. Owszem, zdarzały się tu już historie z wykonywaniem konkretnych piosenek w tej stylistyce, ale programu takiego jak „Missa” jeszcze nie było. Część płyty, to tytułowa msza, później zaś mamy do czynienia z kilkoma popularnymi gospelami.
Druga kwestia, która była pewnie wciąż obecna w głowach muzyków podczas pracy nad tym albumem, to popularna wśród słuchaczy kaseta „By The Waters”, na której wiele lat temu zespół Ryczące Dwudziestki zmierzył się z repertuarem gospel. Cień tamtej kasety nie przesłonił jednak Perłom własnego projektu.
Część mszalna bazuje w wielu miejscach na współczesnej muzyce sakralnej, m.in. na „Mszy góralskiej” Tadeusza Maklakiewicza z tekstami Adama Pacha. Oczywiście wszelkie aranże napisał na nowo jeden z członków grupy – Adam R. Saczka. Pasują one bardzo dobrze do reszty płyty, a jednocześnie brzmią dość oryginalnie.
Bardzo ciekawie brzmią też perłowe wersje kanonów, wśród których pieśni z Taize sąsiadują z melodią protestancką i tradycyjnymi melodiami katolickimi. Sprawia to, że w warstwie duchowej album staje się bardzo ekumeniczny.
Ciekawe jest też to, że większość pieśni mszalnych wykonana jest po polsku, do oryginalnych melodii dopisano tłumaczenia, lub dopasowano odpowiednie fragmenty polskich modlitw.
Część gospelowa, to zmiana klimatu, choć przecież głosy pozostają te same i słyszymy, że to wciąż Perły i Łotry.
Począwszy od „Git on Bo`d” zaczyna się znacznie weselsza partia płyty, to prawdziwe pieśni sławiące chwałę Pana. Trudno przecież obojętnie przejść obok „Nobody Knows” i nie zanucić tej pieśni razem z wokalistami, albo przynajmniej nie postukać do rytmu.
Jak przystało na szantowców muzycy Pereł i Łotrów nie mogli zapomnieć o odrobinie morskiej soli w temacie pieśni. Otwierający całą płytę utwór „Ethernal Father” jest nieoficjalnym hymnem amerykańskiej marynarki wojennej. Z kolei piękna pieśń „Niezatapialny” doskonale łączy alegoryczną żeglugę przez życie z wiarą, przy czym Michał Gramatyka, autor tekstu świetnie wykorzystał żeglarską terminologię, tworząc z tej pieśni coś na kształt morskiej modlitwy. Tytuł „Deep River” również wydaje się należeć do tej „mokrej” części repertuaru. To jedyna piosenka, w której Perły mierzą się z utworem wykonywanym wcześniej przez Ryczące Dwudziestki. Wykonanie jest zupełnie inne, na dodatek połączono je z inną, szaleńczo piękną pieśnią „Roll Jordan Roll”.
Jednak najlepsze kawałki na płycie, to (o dziwo!) autorskie piosenki, napisane przez Adama R. Saczkę i Michała Gramatykę. Jest to dla mnie spore zaskoczenie, gdyż cały repertuar jest co najmniej przyzwoity i dobrze zaśpiewany. Przez moment nawet zastanowiłem się co by było, gdyby całą płytę o takiej tematyce wypełnił zespołowi repertuar autorski. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że nie ma co ulepszać na siłę dobrego pomysłu. Bo pomysł jest dobry, wykonanie też, a tendencje do polepszania mogłyby niejedno tu zepsuć. A tak zostaje nam płyta, której można wielokrotnie słuchać, dość zróżnicowana i – jak już wcześniej napisałem – bardzo odważna.
Aha! Polecam serdecznie utwór bonusowy, którego trzeba szukać pod koniec płyty. Krótki, ale bardzo sympatyczny.

Taclem

North Wind „0”

Pojawienie się nowej kapeli, to zawsze ciekawostka. Jeśli są to debiutanci, to zwykle słuchacz skłania się ku odkryciu co nowego potrafią zaproponować, ewentualnie z uśmiechem chłonie żywioł i świeżość. Nieco inaczej jest, jeśli nowy zespół tworzą muzycy z jakimś doświadczeniem. North Wind to właśnie grupa czterech osób, kojarzonych przede wszystkim z zespołami Cztery Refy i Kochankowie Sally Brown.
Dwóch ex-Kochanków i dwóch aktywnych Refowców wzięło na swoje barki ciężar, pod którym ugięła się już niejedna grupa w Polsce. Postawili na stylowe, charakterystyczne dla morskich pieśni, nieco chropowate brzmienie. Z drugiej strony musiało ono być na tyle ciekawe, by zainteresować współczesnego odbiorcę.
Trwająca niewiele ponad dwadzieścia minut płytka demo jest zrealizowana trochę jak audycja, czy może raczej swoista opowieść. Fragmenty mówione, nazwane przez autora „Prozą”, należą do Jerzego Ozaista, stanowią one ciekawe, bardzo poetyckie urozmaicenie całej płytki. Oprócz nich mamy tu dziewięć piosenek, wśród których dominują skrócone na potrzeby wersji demo pieśni, nie zabrakło też jednak charakterystycznych dla folkloru morskiego ballad.
Stare pieśni wykonywane a cappella, to na naszym rynku rzadkość. Mamy zwykle do czynienia z przeróbkami, aranżowaniem szant pod współczesną muzykę rozrywkową. Zdarzają się czasem stylowe wykonania, ale zwykle u starszych kapel, młodsze rzadko dostrzegają potrzebę takiego grania. A przecież „Pull Down Below” czy „Aloué lafalaloué” są już u nas znane w wykonaniach innych zespołów, bardziej wygładzonych i wyszlifowanych. North Wind wyciągają z nich więcej, te utwory stają się w ich wersjach męskie, jednocześnie bliższe tradycyjnym oryginałom, jak i nasycone czymś, czego nie waham się określić duchem zespołu. Z resztą musiało być coś takiego, skoro czterech facetów zebrało się razem by wykonywać tak nietypową muzykę.
„Gdy żegnaliśmy Tulon” i „Trzech marynarzy z miasta Groix” to z kolei piosenki z repertuaru zapomnianych już nieco The King Stones. Klimat bretońskich pieśni morskich wręcz prosi się o oszczędne granie. Tak właśnie grają North Wind, bardzo oszczędzając dźwięki. Dzięki temu nie zdarza im się zagrać „za dużo”, a to już spora umiejętność. Myślę, że to bardzo dobrze, że ktoś przypomina piosenki z tekstami Damiana Leszczyńskiego, bo świetnie oddawały one melodie bretońskiego języka. Jacek Apanasewicz i Grzegorz Lewtak grając w Kochankach Sally Brown wykonywali już z resztą inną piosenkę King Stonesów, „Jeśli odpłynę”. Ciekaw więc jestem, czy w przyszłości pojawią się kolejne wspomnienia tej grupy. Jeśli już wspomniałem Kochanków, to nie sposób ominąć temat utworu „Gdy wypływałem”, który wykonywany był przez tą grupę. North Wind na pewno ciekawiej go grają. Partia fletu i delikatna gitara dodają tej kompozycji uroku. Nieco gorzej wypada za to w tego typu utworach wokal Jurka Ozaista. Nie wiem, czy to kwestia realizacji nagrania, czy raczej naturalnej barwy wokalisty, stawiam jednak na to drugie. Na pewno chodziło o to, by znaleźć inne brzmienie, jednak w piosenkach wolniejszych, które nie są jednak typowymi, snutymi leniwie opowieściami (jak czterorefowy „Cumberland”), barwa ta nie brzmi najlepiej. Z resztą „Gdy wypływałem” to nie najbardziej dobitny przykład niedopasowania głosu do klimatu piosenki. Bardzo dobra skądinąd aranżacja „Między Wiatrem a Wodą” jest zaśpiewana całkiem poprawnie, ale próba brzmieniowego wpasowania się w taki rytm nie daje dobrego rezultatu. A przecież wystarczy posłuchać „Gdy Żegnaliśmy Tulon”, by wiedzieć, że wolniejsze klimaty również potrafią Jurkowi przypasować. Tyle tylko, że ta piosenka jest z kolei taką właśnie balladą, którą snuje się, akcentując odpowiednio zestroje i modulując głos. Ona po prostu pasuje do tego głosu.
Mimo wspomnianego tu niedociągnięcia stylistycznego North Wind jest świetnie zapowiadającym się projektem, a materiał w pełnej wersji ma szansę dorównać klasą temu co robiły Cztery Refy. Możliwe, że nieco świeższe, choć przecież wciąż tradycyjne spojrzenie na morski folk tchnie coś nowego w polską scenę, która zmierza w kilku bardzo dziwnych kierunkach.

Taclem

Lack Of Limits „Geigentanz”

Niemiecki Lack of Limits to jedna z oryginalniejszych kapel grających rocka, osadzonego w celtyckim folku. Nie wahają się czerpać z zupełnie innych gatunków muzycznych, stając się przez to kapelą atrakcyjną pod względem brzmieniowym dla wielu różnych grup odbiorców. Prawdopodobnie na tym właśnie polega ich fenomen.
„Geigentanz” to debiut zespołu, różnią go od omawianego już przeze mnie wcześniej „Out of the Ashes” aż cztery lata scenicznych doświadczeń, to słychać. Dobrze za to wychodzą im wersje standardów. „Step it out Mary”, „Ride On” czy „Mouth music” brzmią świetnie.
Niestety, często zdarza się tu, że mocny marszowy rytm przesłania jakiekolwiek subtelności konkretnych kompozycji. Lack of Limits potwierdzają tym razem tezę, że niemieckie kapele (czy też może niemiecka publiczność) lubią rytmiczne, marszowe tempa.
Nie jest to zła płyta, lepsza pewnie od wielu typowo imprezowych albumów folk-rockowych. Jednak jako początek przygody z Lack of Limits lepiej nadadzą się inne, nowsze płyty.

Rafał Chojnacki

James Talley „Got No Bread, No Milk, No Money…”

James, to amerykański folksinger, który w 2005 roku obchodził 30-lecie swojego debiutu fonograficznego. Album, którego pełny tytuł brzmi „Got No Bread, No Milk, No Money, but We Sure Got a Lot of Love: 30th Anniversary Edition, to doskonały przykład na to, że folk, to muzyka, która się nie starzeje.
Kilka tradycyjnych motywów i sporo autorskiego ducha sprawiają, że „Got No Bread, No Milk, No Money…”, to album ciekawy i różnorodny. Całość w oczywisty sposób ciągnie w kierunku muzyki country, ale to przecież nic dziwnego, jeśli przypomnimy sobie, że materiał powstał w 1975 roku. Przy okazji usłyszeć możemy, że bogata amerykańska tradycja nie jest Jamesowi obca. W swoich utworach stylizuje, nawiązuje i cytuje to, co najbardziej typowe dla tamtejszych brzmień.
Talley wywodzi się ze środowiska folkowców o robotniczym pochodzeniu i słychać to również na tym albumie. Autorskie piosenki pisało za niego życie, on tylko ubrał je w słowa. Jeśli lubicie folkowe płyty w starym stylu, to ta was zachwyci. Na dodatek charakteryzuje się bardzo dobrym brzmieniem i wyposażona jest w obszerną książeczkę, pozwalającą zagłębić się w świat Jamesa Talleya.

Taclem

Alain Amouyal „Enlightened Heart”

Album „Enlightened Heart” Alaina Amouyala, to międzynarodowe wydanie francuskiej płyty „Coeur Eclaire”. Kompozytor ten zajmuje się głównie muzyką klasyczną, czasem inspirując się brzmieniami etnicznymi.
Tym razem jednak mamy do czynienia z długimi (ponad 20 minut każda) kompozycjami, które brzmią jak dobry, klasycyzujący soundtrack do filmu.
Dzięki płytom takim jak „Enlightened Heart” Alain Amouyal zdobył sławę w kręgach muzyki new age. Jego kompozycje są równie często wykorzystywane przy terapiach, jak i przy ćwiczeniach jogi.

Rafał Chojnacki

Eric Bogle „Other People`s Children”

Mieszkający w Australii Eric Bogle, to obecnie jeden z najbardziej cenionych współczesnych twórców muzyki folk. Pisze piękne piosenki, po które sięgają wykonawcy na całym świecie. Na dodatek są to tak różnorodni artyści, jak Joan Beaz czy The Pogues.
„Other People`s Children” to zbiór nowych piosenek, które Eric wykonuje z zaproszonymi gośćmi. Czasem jest tu bardzo sentymentalnie, tak jak na jego starych albumach. Innym razem zaś niemal folk-rockowo, otwierający płytę „Tamborine Mountain” kojarzyć się może z brzmieniem Fairport Convention. Różnorodność, to silna strona tego krążka.
Osobna sprawa, to tytułowa kompozycja „Other People`s Children”. Jeśli lubicie refleksyjne ballady Tommy`ego Sandsa, to zakochacie się w tej piosence. Tak jak ja.

Taclem

Acoustics „A Thousand Yesterdays”

Muzyka tej kanadyjskiej grupy była dla mnie sporym zaskoczeniem i to w bardzo pozytywnym sensie tego słowa. Nie spodziewałem się bowiem tak europejsko brzmiącego zespołu po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego. Niemała w tym zasługa akordeonisty zespołu, Alfonso Spoto.
Kawałki ze wschodniej Europy, muzyka klezmerska, tango, a nawet cygańskie melodie, to brzmienia, które zapewne zaskakują na kanadyjskich festiwalach. Na dodatek zagrane są bardzo dobrze, a wszystkie zaprezentowane melodie napisano właśnie dla The Acoustics. Autorem większości jest właśnie Alfonso.
Melodie prezentowane przez grupę pięknie się snują przez prawie pięćdziesiąt minut, sprawiając że nawet w środku mroźnej zimy (które w tej chwili panuje za oknem) przenosimy się do drżących od słońca krain, w których gra się tak piękną muzykę.
Album jest bardzo spójny, niemal jednorodny. Już kilka razy go słuchałem i ani razu nie przyszło mi do głowy, by wyłączyć przed końcem. To już chyba wystarczająco dobra ocena.

Rafał Chojnacki

Various Artists „Nu Europe”

Świetna składanka, prezentująca wszystko, co aktualne w europejskim folku. Może to nieco powierzchowne traktowanie muzyki, ale są tu wykonawcy, którzy zdobywali laury na licznych europejskich festiwalach. Tak więc ktoś się pokazał – ten jest.
Dla fanów folka z Polski istotny będzie zapewne fakt, że trafiła tu nasza rodzima Kapela Ze Wsi Warszawa (w wersji eksportowej Warsaw Village Band).
Jest tu trochę muzyki z południowego zachodu Europy – Mariza, Banda Ionica czy Mercedes Peón doskonale reprezentują temperament i nostalgię. Jest rewolucjonista Manu Chao i jego ideologiczny, choć znacznie dojrzalszy kompan – Joe Strummer (ex-The Clash) z grupą The Mescaleros. Przy piosence tego ostatniego aż łza się w oku kręci – niestety nie usłyszymy już jego nowych nagrań.
Słychać tez, że sporo dzieje się na Bałkanach – Besh O Drom, a nawet Attwenger z Bobanem Markovicem to też niezła reprezentacja.
Nie mogło oczywiście zabraknąć przedstawicieli prężnej sceny skandynawskiej. Garmarna i Gjallarhorn to zespoły pierwszoligowe.
Jeśli nie znacie współczesnego folku Europy, to jest to świetny wstęp. Polecam.

Taclem

Tornaod „An Douar hagus an Spéir”

Bretońska grupa Tornaod na swój własny użytek określa się jako kapela celtycko-progresywna. Czyżby więc kolejny zespół, któremu można przykleić art folkową etykietkę? Przyznam szczerze, że na prawdę by mnie to ucieszyło, zwykle bowiem takie kolaże wychodzą świetnie. Tak jest i tym razem, choć progresywność w tym przypadku polega na czymś nieco innym.
Muzycy Tornaod, to utalentowani instrumentaliści, dowodzeni przez multiinstrumentalistę i śpiewaka, Tomaza Boucherifi-Kadiou. Przyznają się do inspiracji zarówno Metallicą, jak i Alanem Stivellem, choć muzyce zespołu znacznie bliżej do tego drugiego wykonawcy. Sporo zawdzięczają też grupie Skolvan.
„An Douar hagus an Spéir” to debiutancki album Bretończyków, pojawiają się na nim zarówno elementy zaczerpnięte z ich rodzimej tradycji, jak i z muzyki irlandzkiej. Z tych ostatnich świetnie prezentuje się nowa aranżacja „Paddy`s Lamentation”.
Najciekawszym utworem jest tu tajemnica pieśń „Desert Of Soul”. Rzeczywiście można nazwać ją progresywną, są w niej nawet dalekie echa piosenek… Marillion.
Album „An Douar hagus an Spéir” to dopiero wstęp, jeśli zespół rozwinie się tak, jak się można po nim spodziewać, to ma szansę nieźle namieszać na bretońskiej scenie muzyki celtyckiej.

Rafał Chojnacki

Tomasz Szwed „Ślady, tropy, ścieżki…”

Dziwna to reedycja. Zwykle wydając kompaktowe wersje starych nagrań dodaje się piosenek, by płyta była atrakcyjniejsza. Tu mamy do czynienia z działaniem przeciwnym. Zaprezentowano nam bowiem 12 z 18 utworów z płyty „A Gipsy Rover”. Jak udało mi się ustalić są to te piosenki, które wykonawca uznał za najciekawsze z tamtego wydawnictwa i które najmniej się zestarzały.
Tomasz Szwed to jeden z pierwszych w Polsce wykonawców, który sięgnął po szkockie, irlandzkie i brytyjskie ballady. Od lat związany ze środowiskiem country, pokazał polskim słuchaczom gdzie tkwią prawdziwe korzenie tej muzyki.
Wśród zaproszonych na tą płytę muzyków sesyjnych znaleźli się między innymi Dariusz Sojka i Maciej Paszek, muzycy folkowej grupy Carrantuohill. Nie zabrakło też znanych muzyków countrowych: Dariusza Czarnego i Krzysztofa Gabłońskiego. W takim repertuarze Tomasz Szwed czuje się zdumiewająco dobrze. Jego angielski nie razi, brzmi dość naturalnie. Piosenek słucha się nieźle, dobrano je dość zróżnicowanie.
Dobrze, ze ktoś ukazał nam te archiwalne już dziś nagrania, pokazujące nieco inne oblicze Tomasza Szweda, szkoda jednak, że nie wydano tego materiału w całości.

Taclem

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén