Miesiąc: Sierpień 2005 (Page 2 of 4)

Stasiek Wielanek „City Boy”

Zremasterowali Staśka Wielanka. I to bynajmniej nie jego nagrania, ale jego samego. Całkiem nowe brzmienie, młoda kapela. Po romansach m.in. z disco polo, mamy przebojowe wejście w klimaty pop-folkowe, czasem niemal folk-rockowe. Jak to wyszło? O dziwo bardzo dobrze. Stasiek jest co prawda tak samo charakterystycznym wokalista, jak np. Tom Waits, ale okazuje się, że ciekawe aranżecje ratują tą płytę. W sumie nie tylko to jest tu plusem. Nowe piosenki są po prostu bardzo dobre i co najważniejsze współczesne, a jednocześnie warszawskie. Nie zabrakło dresiarzy z blokowisk, podejrzanych elementów z targowisk i podwórek. Czarna Mańka i apasze, to już tylko wspomnienia i w takim kontekście śpiewa o nich Wielanek. Są też klimaty rodem z Internetu – o wirtualnej miłości, są dilerzy i złodzieje z innych okolic, kradnący – bez starego, złodziejskiego honoru – w Warszawie.
Muzyka właściwie niewiele się zmieniła, wszystkie melodie (ale tylko melodie!) napisał Wielanek. Jednak zagrano je nieco inaczej, odmłodzona kapela (zespół Kameleon) i zawodowy aranżer – Hadrian Tabęcki – robią swoje. Smaczków tu nie brakuje.
Nie przepadałem wcześniej za Staśkiem Wielankiem i jego wokalną manierą, ale doceniam jego wkład w popularyzację warszawskiego folkloru. Tym razem muszę też oddać należny honor jego nowej, godnej polecenia płycie.

Taclem

Dom o Zielonych Progach „Dom o Zielonych Progach”

Warto pojawić sięczasem na festiwalach turystycznych, czy też poezjowo-spiewanych. Z takiej właśnie wyprawy przywiozłem płytę grupy Dom o zielonych progach. Jest to kapela, która od kilku lat coraz lepiej radzi sobie na scenie poezji śpiewanej. Sporo dobrego zrobił dla grupy ich udział w przedsięwzięciu pt. „W górach jest wszystko, co kocham”, które jest czymś na kształt objazdowego festiwalu.
W muzyce Domu o Zielonych Progach znaleźć możemy wszystko to, co charakteryzuje klasyków gatunku – Stare Dobre Małżeństwo i Wolną Grupę Bukowina. Od pierwszej z tych grup DOZP różnią przede wszystkim fajne, żeńskie wokale, do drugiej im jakby bliżej. Oczywiście można tu mówić jedynie o inspiracjach, gdyż Domownicy grają głównie utwory autorskie, lub nalisane do wierszy współczesnych poetów, czasem tylko sięgając po klasyków, takich jak Jerzy Harasymowicz.
Sięgając po płytę „Dom o zielonych progach” zdziwiłem się widząc wśród utworów dwie piosenki tradycyjne, jedną beskidzką, drugą łemkowską. Wpasowują się one świetnie w opowieści o wędrowani i górach.
Dom o zielonych progach to jedna z najciekawszych grup jakie ostatnio wyłowiłem z nurtu turystyczno-poetyckiego, choć nie jedyna. O kolejny ch napiszę niebawem.

Taclem

Czerwie „Padlina”

Zespół czerwie to formacja, która można chyba określić mianem art folkowej. Pisze „chyba”, bo zdecydowanie wymykają się jednoznaczej ocenie. Znam z resztą ich wcześniejsze nagrania, często tych samych utworów, co tu i obecnie brzmią one nieco inaczej, niż kiedyś. Czy lepiej? Chyba nie.
Album otwiera „Cubryna”, na pewno można ją nazwac przebojem zespołu. Niby to ta sama piosenka, co na demówce zespołu, ale zniknął gdzieś klawy akordeon, mniej w nim folku. Lepsza jest za to produkcja. Właściwie jest to wyznacznik całego albumu. Wszystko zagrane jest lepiej, czasem może nawet ciekawiej, ale czasem gubią gdzieś duszę swych piosenek. Nawet gdy uciekają w pastisz wszystko brzmi jakby było wymodelowane. Może dlatego najbardziej podoba mi się tu folk-rockowy „Nowy Zamęt”.
Na „Padlinie” pojawia sięsporo znamienitych gości, głównie z klimatów jazzowych, ale jest też choćby Maciek Maleńczuk.
Długo się zastanawiałem co o tej płycie napisać, teraz już wiem, że jednak to dobra płyta. Mam jednak nadzieję, że zespołowi wystarczy odwagi, by zagrać w przyszłości może mniej wygładzoną, ale na pewno bardziej szczerą muzykę. Powtarzam, że dotyczy to przede wszystkim aranżacji, bo piosenki same w sobie są w większości bardzo dobre.

Taclem

Augie March „Sunset Studies”

Kolejna porcja lekkiej, folk-rockowej muzyki z odrobiną psychodelii. Zespół Augie March przyzwyczaił nas już do takiego grania. Nie bez powodu uważa się ich za jedną z najlepszych grup w rodzinnej Australii.
Juz od pierwszego, rozbudowanego utworu „The Hole In Your Roof” słychać wyraźnie, że nie specjalnie zależy im na zdobywaniu miejsca w komercyjnych rozgłośniach radiowych. W ich muzyce jest coś nierzeczywistego, a jednocześnie są one melodyjne i potrafią zapaść w pamięć.
Augie March określa się często jako zespół poetycko-rockowy i zapewne coś w tym stwierdzeniu jest. Tyle, że to szufladka bardzo pojemna, Australijczycy wylądowaliby w niej pewnie zarówno obok Boba Dylana, jak i The Beatles. W sumie można by znaleźć również takie wpływy, ale byłaby to chyba lekka przesada.
Nie pierwszy raz odniosłem wrażenie, że muzyka tej grupy jest nieco senna, czasem pokazuje ostrzejsze pazurki, ale generalnie to mamy do czynienia raczej z wolnymi, a jednocześnie ciekawie zagranymi utworami.

Rafał Chojnacki

Môr Gwyddelig „Wake the Dragon”

Môr Gwyddelig to walijska nazwa Morza Irlandzkiego. Myliłby się jednak ten, kto sugerowałby , że zespół ten wykonuje muzykę walijską. Zdarza im się również ten repertuar, ale sprawiedliwie dzielą go między Walię, Wyspę Manx, Szkocję i Irlandię. Trzy różne gaelickie dialekty, do tego czasem coś po angielsku – tak właśnie przedstawia się program grupy Môr Gwyddelig na płycie „Wake the Dragon”.
Tytułowy utwór stanowi doskonałe zaproszenie do zapoznania się z resztą płyty. Później mamy m.in. piękną pieśń „Caidé Sin Do`n Té Sin”, jedną z moich ulubionych ballad irlandzkich. Jest też pieśń „Buain a Rainich”, której melodię – dzięki grupie Open Folk – zna w Polsce każdy fan muzyki celtyckiej. Tu mamy piękne wykonanie a cappela, w gaelicu i po angielsku.
Ciekawostką są tu utwory autorskie, podejrzewam, że nawet słuchacze znający dobrze muzykę celtycką mieliby problemy z rozróżnieniem co jest nowego, a co sięga wgłąb przeszłości.
Môr Gwyddelig bardzo archaicznie aranżują swoją muzykę, czasem można mieć wrażenie, że to niemal muzyka dawna. Po części tak jest, gdyż najstarsze z tych utworów sięgają XVI wieku.

Taclem

Lisa Dancing-Light „Sophia Songs”

„Sophia Songs” to album bardzo multikulturowy. Są tu elementy celtyckie, cygańskie, nawiązania do muzyki dawnej i kultury indian Ameryki Północniej. W jednym z utworów pojawiają się nawet knajpiane klimaty barowa, z nieodłącznym w tej sytuacji pianinem. Mówię tu o piosence „Winds of Change”
Wszystkie te połączenia możliwe są za sprawą Lisy Dancing-Light, córki Irlandki i Holendra, mieszkającej w amerykańskich Rocky Mountains.
„Sophia Songs” to począwszy od „K`ai – Song of the Mermaid” pieśni natchnione. Nawiązują one w dużej mierze do sufizmu, celebrują Boginę Wiedzy.
Właściwie nie ma tu kiepskich piosenek, o ime oczywiście zaakceptujemy całą koncepcję albumu. Trzeba przyznać, że wśród neo-pogańskich albumów płyta ta i tak wyróżnia się starannością realizacji i wydania.
Najbardziej znany z tutejszych utworów – „The Earth, The Air, The Fire, The Water Return” – został przez Lisę zaopatrzony w nową melodię. Cała reszta, to utwory autorskie, pięknie zaśpiewane przez Lisą. Wyróżniłbym wśród nich „Oh Great Wave”, „Hymn To Sophia” i „Spirit of the Wind”.

Taclem

Kelly Mulhollan „Never Ending Conversation”

Kelly Mulhollan to połowa duetu Still on the Hill. W swoim rodzimym zespole wykonuje on mieszankę muzyki celtyckiej z autorskim folkiem. Solowa płyta „Never Ending Conversation” przynosi nam coś, co w Polsce nazwalibyśmy poezją śpiewaną.
Liryki Blake`a, Audena, Cummingsa, czy Hughes`a, to doskonała baza do pięknych i niesłychanie nastrojowych piosenek. Słuchając niektórych utworów można odnieść czasem wrażenie, że inspiracją dla Kelly`ego Mulhollana nie był wcale Bob Dylan – mimo iż to harmonijka ustna pobrzmiewa w wielu utworach – a Nick Cave. Oczywiście Granie na tej płycie jest zdecydowanie bardziej folkowe, niż u Australijczyka, ale dość ponury nastrój poezji wspomnianych już panw niewątpliwie się artyście udzielił.
W nagraniach wsparła Kelly`ego jego koleżanka z zespołu, Donna Stjerna. Muzycznie płyta rzeczywiści oscyluje wokół „krainy łagodności”. Czyżby więc na całym śiwecie w podobny sposób myślano o śpiewaniu poezji. Różnica taka, że na Zachodzie nazywa się ją po imieniu, to współczesny folk.
Gdybym miał wyróżnić jakieś utwory, wymieniłbym przede wszystkim „Night”, „The Garden of Love” i „God to a Hungry Child”.

Taclem

John Christian Edward „From Glen to Glen”

Ta płyta ma przede wszystkim najlepsze rozpoczęcie, jakie mozna sobie wymarzyć. „Green Grows the Rushes”, to jedna z najpiękniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisano, a John śpiewa ją bardzo dobrze.
Kto by się spodziewał, że tak piękna muzyka folkowa o celtyckich korzeniach przyjdzie do nas z takiego kierunku. John Christian Edward jest od kilku lat solistą San Diego Symphony Orchestra. Właśnie współpracaując z tą orkiestrą podczas rejestrowania muzyki do licznych filmów poznał takie osoby, jak Brian Baynes (mistrz celtyckiej gitary), czy Eric Rigler (nadworny dudziarz Jamesa Hornera, szef grupy Bad Haggis).
Z całą gromadą zaproszonych gości John postanowił nagrać tą płytę. Dominują tu ballady. Wokalista czasem nieco przesadza z czułością swego głosu, podejrzewam, że to maniera, którą przyniósł ze soba z muzyki klasycznej. Nie przeszkadza mi to jednak widzieć w nim jednaego z ciekawszych interpretatorów celtyckich pieśni. W końcu kiedy muzyka nagle przyspiesza i otrzymujemy coś takiego, jak „Follow Me Up to Carlow”, to niemal wgiata nas w fotel.
Mam nadzieję, że na kolejnej celtyckiej płcie John pozbędzie się swej wokalnej maniery, wówczas może to być album perfekcyjny.

Taclem

XXVI Festiwal Folkowy Europejskiej Unii Radiowej – Reportaż

Dawno nie było w Trójmieście tak wielkiego festiwalu. Sopot ze swymi podstarzałymi gwiazdkami muzyki pop może się schować, chociaż… znalazłby się pewien element wspólny, ale o tym później.

Tegorocznymi gospodarzami Festiwalu było Polskie Radio, a lokalnie reprezentowało nas Nadbałtyckie Centrum Kultury. Ta sama instytucja co roku organizuje festiwal Dźwięki Północy, łączący zwykle elementy etniczne i folkowe z rockowym i jazzowym improwizowaniem. Tym razem, przez wzgląd na „kaliber” XXVI Festiwalu Folkowego Europejskiej Unii Radiowej, Dźwięki Północy przekształciły się w imprezę jednodniową i były koncertem inauguracyjnym. Gwiazdą tego koncertu był projekt Olo Walicki Kaszëbe.
Na zaproszenie trójmiejskiego jazzmana do przygotowań przyłączyli się młodzi polscy jazzmani: wokalistki Marysia Namysłowska i Damroka Kwidzyńska oraz perkusista Cezary Konrad i gitarzysta Piotr Pawlak. Nazwiska te zapewne znane są bywalcom jazzowych imprez i festiwali. Kwalifikacje Walickiego do tworzenia kompozycji nawiązujących do muzyki folkowej podnosi fakt, że grał on m.in. jako kontrabasista takich grup, jak Szwagierkolaska czy Atlantyda.
Za sprawą wymienionych muzyków 4 sierpnia w Kościele św. Jana w Gdańsku rozbrzmiały dźwięki, które można nazwać „nową muzyką kaszubską”, bądź nawet „kaszubskim jazzem”. Znawcy kaszubskiej tradycji i języka – jak to zwykle w takiej sytuacji bywa – byli podzieleni na zwolenników i przeciwników takiego podejścia do kaszubskiej muzyki. Jednak wszyscy zgodnie przyznali, że program przygotowano z pietyzmem, nawiązania do ludowości są dość czytelne w warstwie językowej. Choćby z tego powodu można uznać ów jazzowy eksperyment za udany.

Polska była krajem najobszerniej zaprezentowanym, myśle, że było to z pożytkiem zarówno dla gości zagranicznych, jak i dla polskich słuchaczy, którzy nie mają w trójmieście zbyt wielu okazji do obcowania nawet z rodzimym folkiem.
W piątek reprezentowała nas Joanna Słowińska z zespołem. Jej interpretacje, mimo, że niekiedy bliższe piosence aktorskiej, podobały się pobliczności. Kościół św Jana, to chyba miejsce idealnie się dla takiej muzyki nadające. Podobnie można powiedzieć o sobotnim wystepie grupy San Nin Trio, prowadzonej przez Marię Pomianowską. Muzyka drogi i to bardzo długiej drogi, ze wschodu na zachód, zabrzmiała w sobotę bardzo efektownie. Ci, którzy znają artystkę z wcześniejszych projektów (choćby Zespół Polski), narzekali nieco na brak bardziej wyczerpującego wprowadzenia do utworów. Trzeba jednak przyznać, ze płynąca z głosników muzyka była w najlepszym gatunku.
Ostatni idzień i jednocześnie zamknięcie festiwalu, to już projekt znany i szanowany, będący swoistym produktem eksportowym: Trebunie Tutki i Kinior Future Sound. Góralskie granie z pogranicza reggae i world music zabrzmiało na scenie przy Zielonej Bramie w niedzielny wieczór, gromadząc chyba największą na festiwalu publiczność.

Spora była również reprezentacja sceny wschodniej, niestety w dużej mierze grupy te rozczarowały. Wykonawcy z Rosji przedkładali wyuczone pozy, frazy i przede wszystkim wyświechtany repertuar, nad radość folkowego grania. Anna Sidnina zostanie zapewne zapamiętana głównie ze względu na cztery suknie, w które przebierała się na kolejne części występu. Towarzyszący jej muzycy znacznie lepiej radzili sobie bez blasku jej gwiazdy.
Marina Kapura z towarzyszeniem gitarzysty wypadła już nieco lepiej. Zaprezentowała utwory z pogranicza folku i poezji śpiewanej, z kilkoma ciekawymi wycieczkami etnicznymi, m.in. do Tuvy. Wciąż jednak nie był to program, który mógłby w pełni zadowolić słuchaczy. Co ciekawsze jest to podobno gwiazdka muzyki pop i to ona śpiewała kiedyś na festiwalu w Sopocie.

Podobnie odebrano występ tria ukraińskich bandurzystek z Kijowa (Bandura Players Trio). Dopóki grały, mimo pewnej monotonii, dało się ich słuchać. Później jednak głosy pozbawione choćby odrobiny autentyzmu (kojarzące się raczej z operą, niż z folkiem) odebrały nawet tą odrobinę przyjemności.

Bardzo dobrze zaprezentowały się narody związane z kręgiem kultury skandynawskiej. Norwegowie z Flukt dali popis świetnego grania, bardzo delikatnego, a jednocześnie świetnie nadającego się do tańca. Całość opierała się głównie na harmonii, czasem do głosu dochodziły skrzypce. Płytę „Spill” tej grupy recenzowaliśmy niedawno na Folkowej.
Anna-Kaisa Liedes z zespołem Utua zaprezentowała z kolei bardzo łagodne brzmienia z Finlandii, zahaczając czasem o Karelię.
Najbardziej zabawowym projektem ze Skandynawii okazał się duet Kristian Bugge i Peter Eget, który zaprezentował same niemal polki.

Scena niemiecka była reprezentowana dość ciekawie. Z jednej strony zaprezentowano folk-rockowy Horch (ich album „Hachtgesang” również niedawno recenzowaliśmy. Korzenie zespołu sięgają lat 80-tych, a muzyka to nie tylko folk z rockiem, ale również nawiązania do muzyki dawnej, a nawet ballad w stylu grupy Scorpions. Druga kapela z Niemiec – Oni Wytars – to nieco inny styl i nieco inny skład.

Bardzo rozimprowizowana muzyka, skupiająca się głównie wokół klimatów śródziemnomorskich, ze świetnym damskim wokalem. Zespół ma spore instrumentarium i gra ciekawie, pewnie więc wkrótce się nim zainteresujemy.

Nie sposób nie wspomnieć tu o belgijskim duecie Musaraigne, z rewelacyjną akordeonistką Pascale Rubens. Wkrótce opublikujemy interesujący wywiad z tą postacią.
Również dwie urocze Szkotki, siostry Jennifer i Hazel Wrigley (The Wrigley Sisters), które zaczarowały słuchaczy ostatniego dnia festiwalu.
Ciekawie zabrzmiały też: czeski i młodziutki szwajcarski zespół Anach Cuan, który zaczynał od muzyki celtyckiej, a obecnie ciekawie łączy ją ze szwajcarskimi brzmieniami.

Nie sposób było przebywac na festiwalu cały czas, dlatego też nie o wszystkich wykonawcach udało się napisać. Mam nadzieję, że żaden z nich opuszczonych w tym reportażu nie poczuje się urażony.

Jako, że w czasie trwania festiwalu w Gdańsku trwał również Jarmark Dominikański, całość miała bardzo interesującą oprawę. Z jednej strony zaprezentowano nieco łatwiejsze w odbiorze zespoły na scenie przy Zielonej Bramie (Długi Targ), z drugiej te bardziej klimatyczne koncerty zaprezentowano w kościele św. Jana. Kto widział tą budowlę, ten wie jakie wrażenie ona robi.
Podejrzewam, że nieprędko zobaczymy w Gdańsku kolejną taką imprezę. Frekwencja w kościele św. Jana i w pogodniejsze dni (piątek i niedziela) na scenie plenerowej pokazała, że taka impreza jest u nas potrzebna.

Rafał „Taclem” Chojnacki

Kilka zdjęć z Festiwalu:


ANACH CUAN

ANNA SIDNINA

FLUKT

HORCH

MARINA KAPURA

MUSARAIGNE

ONI WYTARS

SAN NIN TRIO

TRABAND

THE WRIGLEY SISTERS

KOŚCIÓŁ ŚW. JANA


Foto: Rafał „Taclem” Chojnacki

Tracy Grammer

Artystka urodziła się na Florydzie, a dorastała w południowej Kaliforni. Pierwszą inspiracją był dla niej ojciec, który grał na gitarze i śpiewał piosenki country, często wraz z innymi członkami rodziny, czy nawet sąsiadami.
Tracy debiutowała w wieku dziewięciu lat, śpiewając w chórze i wytrwale ćwicząc grę na skrzypcach.
Kariera muzyczna Tracy Grammer rozpoczęła się gdy ojciec przedstawił ją legendzie amerykańskiego folku, Curtisowi Colemanowi, ex-członkowi grupy New Christy Minstrels. Zaproponował on serię koncertów w małych klubach i nagrania demo.
W latach 90-tych Tracy grała muzykę pop z zespołem Juicy.
Do muzyki folk i country wróciła w 1996 roku, gdy spotkała w jednym z klubów występującego tam Dave`a Cartera, z którym zaczęła wkrótce występować. Nagrali razem trzy płyty, lecz ich współpracę przerwała nagle śmierć Dave`a. Na solowej płycie Tracy, zatytułowanej „Flower of Avalon” znalazło się dziewięć jego niepublikowanych piosenek.

Page 2 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén