Miesiąc: Czerwiec 2005 (Page 2 of 5)

Medley „Live”

Austriacka grupa Medley, to na pierwszy rzut oka typowa kapela na co dzień grająca w pubach. Tyleż w tym prawdy, co i nieścisłości. Rzeczywiście kapela ta występuje często w pubach i małych klubach, jednak robi to z powodzeniem od 1979 roku. Od 1983 roku wykonują piosenki irlandzkie. Ten album, to ich ósma płyta, trudno więc spodziewać się czegoś innego, niż doskonałe ogranie i ciekawy repertuar.
Jako, że jest to płyta koncertowa, znalazły się tu również irlandzkie evergreeny, takie, jak „Lowlands Of Holland”, „Sheebeg And Sheemore”, „Fields Of Athenry”, „Finnegan`s Wake” i „Follow Me Up To Carlow”. Nie są to jednak utwory, które grają wszyscy, choć faktycznie to utwory znane.
Zaskoczyło mnie nieco brzmienie zespołu, spodziewałem się czegoś prostszego, tymczasem na starcie otrzymałem wokalny popis Bernardetty Ecker z klawiszowym, delikatnym tłem. Dopiero druga część utworu, gdzie dołączają pozostali muzycy bliższa była moim wyobrażeniom. Szybko jednak zrozumiałem, że Medley to fachowcy i nie powinienem się spodziewać po nich prostych aranży. Moje przypuszczenia potwierdziły kolejne utwory. Choć „The Ferryman” zaczyna się od przaśnego akordeonu, to ostatecznie usytuowałbym to wykonanie w okolicach starego The Irish Rovers, podobnie jest z pojawiającym się dalej „Finnegan`s Wake”. W aranżacji melodii „Sheebeg And Sheemore” Thourlogha O`Carolana urzekli mnie klimatem.
Piękna kanadyjska „Nova Scotia” to jedna z rzadszych piosenek, u nas znana z wykonania Mechaników Shanty, ale na świecie dość rzadka. Do rzadkich piosenek można zaliczyć również „The Rose Of Allendale”, piękną balladę „The Broom of Cowdenknows”, nieco frywolną „Wildwood Flower” i „Son Of A Gambolier”.
Słuchając „Fields Of Athenry” zastanawiałem się troszkę, czy Bernardetta nie przesadza z wyciąganiem niektórych partii. Wolę chyba jak w zespole śpiewa Franz Hofler. Miło za to zaskoczyła mnie wchodząca od drugiej zwrotki sekcja. Bas i bodhran bardzo oszczędnie, ale sukcesywnie podbijają tempo.
Spopularyzowany przez Glena Yarbrougha „Yarmouth Town”, to kolejna świetnie przyjmowana przez publiczność piosenka. Na płycie takiej, jak ta nie może zabraknąć melodii do tańca, są one jednocześnie popisem instrumentalistów. Tak jest choćby w „On The Dancefloor” i „Lark In The Morning/nine points of roguery”.
Angielska ballada „Jackaroe” i nas znana jest głównie dzięki interpretacji Uli Kapały. Przyznam szczerze, że mimo ciekawej wersji aranżacyjnej Austriaków, wolę wersję wykonywaną przez Ulę z zespołem. Przegraliby również w przypadku „The Cobbler”. Średnio wychodzi im też wesoła piosenka „Him Go Let Him Tarry”. To jedna ze współcześniejszych piosnek, nie ma tej lekkości, co niektóre z najstarszych irlandzkich utworów. Ale jak na taki utwór, to wyszedł on Medleyom dość zgrabnie. „Whiskey, You`re The Devil” zrobili za to trochę za prosto. Po prostu po ciekawszych aranżacjach nastawiałem się na więcej. Na szczęście rehabilitują się w „Follow Me Up To Carlow”.
„On The One Road”, to niestety utwór z tej samej półki, co „Him Go Let Him Tarry”. Znacznie lepiej jest w kończącej płytę piosence „The Mermaid”.
Medley to solidna kapela, chętnie przy najbliższej okazji sięgnę po inne ich albumy.

Taclem

Kellianna „Lady Moon”

Kellianna, to artystka z kregów nowej muzyki folkowej, nawiązującej tematycznie do elementów neo-pogańskich. Z drugiej zaś strony, podobnie jak innym wykonawcom z tego nurtu blisko jej do klimatów fantasy. Tak już się przyjęło, że te same osoby śpiewają o Matce Naturze, Bogini i mistycznym Avalonie.
Autorka i wykonawczyni tych piosenek obdarzona jest dość dobrym głosem. Same piosenki niestety zbyt często kojarzą się z graniem przy ognisku. Jeśli jednak przyjmiemy, że Kellianna nawiązuje do tradycji wędrownych bardów (i ani chybi bardek), to takie granie również jest w sumie na miejscu. Podejrzewam, że ze swoimi piosenkami świetnie sobie radzi na koncertach podczas konwentów miłośników fantastyki.
Kellianna wywodzi się zapewne z kręgów filkowych (amerykańskich folkowców związanych z nurtem miłośników fantastyki) i muszę przyznac, że na tle innych znanych mi wykonawców z tego nurtu wypada bardzo dobrze. Potrafi czasem zaskoczyć nas soulowym vibrattem w głosie. Innym razem aranżacja odpływa w regiony niemal gospelowe. Widać, że nad albumem „Lady Moon” ktoś powaznie popracował i to się chwali.
Jeśli lubicie klimaty fantasy, to ta płyta ma szansę się wam spodobać, zwłąszcza jeśli cenicie sobie Marion Zimmer Bradley i jej „Mgły Avalonu”, do których odnosi się piosenka „Morgana”.

Taclem

Giacomo Fiore „Tones from an Open Heart”

Młody włoski gitarzysta nagrał płytę, która łączy w sobie wszystko co dobre w muzyce celtyckiej, ze śródziemnomorskim temperamentem.
Dziesięć kompozycji autorskich, które nawiązują klimatem do muzyki celtyckiej, to przykład tego, że nie trzeba sięgać do tradycyjnych tematów, by nagrać ciekawą płytę. Giacomo to wirtuoz gitary, wydobywa ze swoje go instrumenty dźwięki niedostępne dla zwykłych śmiertelników.
Na płycie „Tones from an Open Hart” wspiera go grający w kilku utworach na instrumentach perkusyjnych Lee Holland, oraz Ashley Fisher na skrzypcach i Justin Saunders na wiolonczeli w utworze „Genteel”. Nie ma wątpliwości, że to najpiękniejsza kompozycja na płycie.
Płyta ta odstaje od folkowych standardów. Jednak chyba właśnie to czyni ją bardziej atrakcyjną. Myślę, że miłośnicy akustycznej gitary chętnie po nią sięgną.

Taclem

Clairseach „Heman Dubh”

Grupie Clairseach za pomocą akustycznych instrumentów udaje się to, czego bez powodzenia próbują często dokonać dziesiątki kapel gotyckich z całego świata. Tworzą niesamowicie tajemniczy klimat. Okazuje się, że wystarczą do tego tradycyjna instrumenty, nie trzeba klawiszy i dzikich wokali. Wokale owszem, są również tutaj. Tradycyjne, gaelickie śpiewanie w kilku utworach wciąga nas do legendarnego świata dawnych Celtów.
Za zamieszanie spowodowane tą płytą odpowiedzialna jest w dużej mierze Ann Heymann, doskonałą harfistka, dwukrotna zwyciężczyni Bun-Fleadh, największego i najbardziej prestiżowego konkursu dla harfistów z Irlandii i Szkocji. W grupie Clairseach wspiera ją mąż, Charlie Heymann.

Taclem

Tireile „Tireile”

Północny zachód Irlandii, hrabstwa Donagal, północny Connaught i Silgo, to jedno z najbardziej tradycyjnych miejsc na całej Zielonej Wyspie. Tireile pochodzą właśnie stamtąd . Nic więc dziwnego, że mimo iż nagrali tą płytę w 2003 roku, to brzmi ona jak nagrania klasyków.
Podstawa składu Tireile, to dwie osoby: Rodney Lancashire, grający na instrumentach strunowych i harmoniach, oraz Steffi Geremia, grająca na różnych fletach i bodhranie. Oboje są również wokalistami. Na płycie wspierają ich: Chris Hinderyckx na sitarze, Richie Lyons na bodhranie i Rob Raagini obsługujący jakąś tajemnicza machinę bębniarską.
Ozdoba płyty jest świetna „The Moorlough Shore”, spiewana przez Steffi. Jest to piosenka, która dała melodię słynnej „Foggy Dew”. „Bonny Light Horseman” wykonywany przez Rodneya też jest bardzo dobry, podobnie jak „Good Friends and companions” w wykonaniu Steffi. Sporo tu też melodii i tańców, które brzmią jak na starszych płytach The Chieftains.

Taclem

Pogues „The Ultimate Collection”

Mimo, że uważam się za fana grupy The Pogues, to do zakupu tej składanki zachęciła mnie tylko płyta bonusowa. Z kronikarskiego obowiązku napiszę więc tylko, ze na pierwszym krążku znalazły się największe przeboje grupy, od poprzednich wydawnictw składankowych grupy The Pogues płyta ta różni się chyba tylko obecnością piosenki „Tuesday morning”, która jest jedynym przebojem nagranym przez zespół po odejściu charyzmatycznego Shane`a MacGowana.
Druga płyta, to jednak niesamowita ciekawostka. „Live at the Brixton Academy”, to koncertowy zapis utworów z pierwszego reunion zespołu w 2001 roku. Dotychczas dostępny był tylko kiepskiej jakości bootleg, teraz mamy troszkę lepsze wersje tych nagrań. Doskonale słychać tu zarówno drobne potknięcia, jak i wielkośc tego zepołu. Wersje różnią się troszkę od tych, które znamy. Jest tu np. sporo gitary Phila Chevrona, z kolei u Shane`a MacGowana wręcz słychać lata spędzone ze szklanką whiskey w ręku.
Do najciekawszych nowych wersji należą „Young Ned Of The Hill”, „Thousands Are Sailing”, „Dirty Old Town” i „Fiesta”.
Niekiedy słychać dobrze śpiewającą z MacGowanem publiczność. Nie ma wątpliwości, że to nie tylko pieniądze nakłoniły zespół do powrotu na scenę, również fani z całego świata mieli w tym swój udział.
Trudno oceniać taką płytę, bo to przede wszystkim dokument. Dla mnie ma niesamowitą wartość emocjonalną.

Taclem

Misty River „Willow”

Amerykański folk, bluegrass i muzyka akustyczna, tak mniej więcej prezentuje swoje granie zespół Misty River. Rzeczywiście elementów tych na płycie pod tytułem „Willow” nie brakuje.
Są tu piosenki tradycyjne, kilka współczesnych utworów, pożyczonych od innych wykonawców i coś z własnej szuflady. Jak na amerykański zespół, to Misty River mają bardzo brytyjskie brzmienie. Skrzypce i akordeon grają prawie jak w tamtejszych kapelach.
Przyznam, że cztery amerykańskie niewiasty tworzące Misty River nieźle zamieszały mi w głowie. Wykonują swoją muzykę perfekcyjnie i to, co grają właściwie nie może się nie podobać. Nawet angielski „The Cuckoo” w nowej aranżacji potrafi zabrzmieć, jak rodowity kawałek bluegrass.
Misty River prezentują to, co obecnie najlepsze w amerykańskim folku.

Taclem

Lorien „Waterline”

Wokal i gitara Lorien Patton potrafią zauroczyć. Począwszy od pierwszych nut „Wind`s Four Quarters” dajemy się zaczarować pięknemu głosowi wokalistki.
Zebrane tu piosenki opisują nam historię ze świata fantasy. Są tu klimaty mroczne, czasem mistyczne, ale zawsze ciekawe. Wszystkie utworki są tu autorskie
Szkoda tylko, że czasem gitara ustępuje miejsca klawiszom, a wtedy mamy coś na kształt niedoprodukowanego popu. Znaczy to mniej więcej tyle, ze piosenki są fajne, ale aranżacje i podkłady w tych utworach – beznadziejne. Dlatego też pomińmy te eksperymenty i skupmy się na akustycznej części płyty.
Jak już wspomniałem „Wind`s Four Quarters” czaruje. Podobnie jest z piękną balladą „Fields of Lyonesse” i z „Bearer of the Crown”. Świetnie słucha się zaśpiewanego bez akompaniamentu utworu „Grounded”. Niestety, zamiast naprawdę dobrej płyty, otrzymujemy tylko średni album, z kilkoma porządnymi utworami.

Taclem

Jaiya „Firedance”

Podtytuł albumu, to „Songs for Winter Solstice”, mamy więc znów do czynienia z muzyką podszytą nieco klimatami neo-pogańskimi. W przypadku grupy Jaiya korzenie tkwią w muzyce celtyckiej. Nie dziwi mnie zetem znana skądinąd pieśń „Dance To Your Shadow”. Zaskakuje natomiast fakt, że pod tytułem „Yule Is Come” kryje się znana bożonarodzeniowa pieśń kościelna – „Gaudete”. Czyżby więc klimaty zimowego przesilenia mogły się aż tak przenikać? Najwyraźniej tak.
Nie zabrakło natomiast typowego na tego rodzaju płytach odwołania się do Gai, Bogini Matki.
Jaiya, to trio, które tworzą Miranda Brown, Kim Darwin i Lael Whitehead. Ich gra i śpiew, to jedne z ciekawszych interpretacji celtyckich pieśni osnutych wokół klimatów Zimowego Święta. Płyta „Firedance”, to świetny album, choć na wszelki wypadek nie polecam go jako podarunku zamiast zwyczajowych kolęd.

Taclem

Gerry Langley „Streets Of Belfast”

Gerry zaczynał swoją przygodę ze sceną ponad 40 lat temu, grając wówczas z nie znanym nikomu muzykiem, Van Morrisonem. Van jest dziś bluesową (i w dużej mierze również folkową) legendą, a Gerry też ma na koncie jakieś przeboje. jednak jego muzyka nigdy nie była tak znana, jak Vana. Nic dziwnego, powie każdy, kto przesłucha tą płytę.
Na „Streets Of Belfast” mamy całkiem niezłe piosenki, koszmarnie spaprane przez wykonanie, a właściwie przez pomysł (czy też brak pomysłu) na płytę. Gdyby te kawałki zagrać na gitarze, ze skrzypkami, akordeonem itp. mielibyśmy być może świetną płytę. A tak co mamy? Coś na kształt „irlando disco”. Nachalny, prymitywny klawiszowy podkład, przy którym pop lat 80-tych, to maestria wykonania. Szkoda tylko piosenek, które jak wspomniałem są dobre.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać tej płyty, to lojalnie ostrzegam – nie będzie lekko.

Taclem

Page 2 of 5

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén