Miesiąc: Październik 2004 (Page 1 of 2)

Folk Métiss´ Rare „Opus III”

Świeżutka płyta francuskiego FMR zaskoczyła mnie, kiedy wsadziłem ją do odtwarzadza w moim komputerze. Uruchomiła się jakaś aplikacja, z muzyką w tle, a tam oprócz tradycyjnych melodii słysze nagle również skrecze. Okazał się, że to multimedialna wersja strony, z podłozonym tak zaskakującym dźwiękiem. Strona prezentująca grupę, jej dokonania muzycznie i fotografie, to miły dodatek.
Skupmy się jednak na muzyce.
Mini-album „Opus III” zaczyna się od tradycyjnej melodii i pieśni, sporo tu liry korbowej i nieco innych, niż na poprzedniej płycie klimatów. Muzyka FMR brzmi jakby bardziej mrocznie, wciąż jest to jednaż ciekawe i żywiołowe granie w folk-rockowych rytmach.
Pozostałe trzy utwory, to kompozycje autorskie, ale w zaaranżowane w duchu muzyki bretońskiej. Nie kłóci się z nim ani zadziorna, rockowa gitara w „La Cabale”, ani niemal reggae`owe rytmy w „Cette idée n`est pas dans l`air”.
Spokojne, choć jednocześnie roztańczone „Le violonneux de Chaingy” najbliższe jest temu, co grupa prezentowała na poprzednim albumie. Jednocześnie jednak można odnieść wrażenie, że mamy tu nagrania bardziej dojrzałe, niż na „Avec de Vrais Morceaux Dedans!”.
We Francji na tą płytkę fani FMR czekali trzy lata, ja dopiero miesiąc temu zapoznałem się się z poprzednią płytą. Teraz, kiedy mam w ręku jeszcze świeży krążek z nowym materiałem moge powiedzieć, że zespół rozwija się i idzie w ciekawym kierunku.
Jakie zarzuty mam wobec tej płyty? Oczywiśćie jest za krótka, ale mam nadzieję, ze zapowiada coś dłuższego.

Taclem

Flukt „Spill”

Szczypta starego celtyckiego ducha i silne norweskie korzenie – tak w skrócie opisać można płytę „Spill” grupy Flukt.
Kompozycje są w większości instrumentalne – wyłączając gościnny udział Heidi Skjerve w „Det er nu tid at vaage” i „Dagen viger”. Piękna to piosenka, świetnie wpisująca się w klimat utworu, druga zaś zdradza nieco mroczniejsze pokłady norweskiego folku. Ale to raczej wyjątek na tej płycie.
Główną rolę odgrywają tu skrzypce i akordeon, towarzyszy im zwykle bas, nie ma tu w ogóle wszechobecnej na folkowych płytach gitary, Muzyka jest bardzo spokojna, a jednocześnie radosna i roztańczona. Sporo tu lekkości, rzadko spotykanej u skandynawskich kapel. Okazuje się, że muzyka z północy nie zawsze musi być chłodna i ostra. Norwegowie pokazują, że są u nich również piękne, niemal wiosenne w brzmieniu nutki.
Wspomniałem o szczypcie celtyckiego ducha. Posłuchajmy sobie utworu „Reel-potpurri” – cóż słyszymy? Ano jest to czystej wody irlandzki reel (jedynie środkowa część jest autorstwa skrzypka grupy Flukt), na dodatek zaaranżowany tak, że nie kłóci się z resztą płyty.

Najciekawszy moment na płycie, to piękna, spokojna kompozycja „Merethes vise”.

Taclem

Dúlamán „Dulaman a tSleibhe”

Dúlamán to taka dość nietypowa grupa. Tworzą ją Seoirse Ó Dochartaigh, Heather Innes i zaproszeni przez nich goście. Tak więc za każdym razem, kiedy sięgamy po nagrania tej grupy – możemy spodziewać się czegoś nieco innego.
Tym razem mamy do czynienia z łagodną, muzyczną twórczością, w dodatku zaśpiewaną w śpiewnym irlandzkim dialekcie języka gaelickiego.
Dokładne dane, angielskie tłumaczenia tekstów i historie związane z każdym z utworów sprawiają, że płyty tej nie tylko dobrze się słucha, ale też jest doskonałym przewodnikiem po odchodzącej gaelickiej tradycji.
Piosenki zawarte na tej płycie nie są bynajmniej zapisem archaicznych technik, w większości są to współczesne wykonania, zagrane w duchu folkowej zabawy tradycyjnymi tekstami i melodiami. Czasem zmienia się przez to charakter utworu – tak jest choćby z najbardziej znanym utworem z zestawu, czyli „Dulaman na Binne Bui” znanym choćby z wykonania grup Clannad czy Anúna.
Oprócz pieśni mamy tu też tzw. storytelling, czyli opowieści, które niegdyś snuli bardowie. Tu prawdziwym bardem jest Seoirse, przedstawiający nam dawne historie, które możemy zrozumieć dzięki wkładce.
Najlepszy fragment płyty, to świetny duet wokalny w „Casadh an tSugain”. Słuchając tej piosenki przypomniałem sobie wszystkie te piękne piosenki utkane z irlandzkiego gaelica, które dane mi było słyszeć. Jest w tym języku jakaś niesamowita magia…

Taclem

Banana Boat „A morze tak, a może nie”

Termin „szanty a capella” to sprawa dość umowna. To, co prezentuje zespół Banana Boat, to estradowa forma wywodząca się z pieśni morskich. Więcej tu jednak klasycznych wokaliz, pokrewnych muzyce chóralnej, niż tradycyjnych marynarskich zaśpiewów. Ojcami chrzestnymi takiego śpiewania jest w Polsce zespół Ryczące Dwudziestki. Grupa Banan Boat udowadniają, że na bazie wypracowanej wcześniej formuły można pokusić się o coś nieco innego, choć dalekiego od korzeni. Jednak fakt, że zespół wydał tą płytę, oraz, że świetnie się ona rozchodzi – oznacza, że jest miejsce również na taką muzykę.

Cóż więc tu jest folkowego? Ano piosenki. Mimo, że większość to współczesne kompozycje – autorstwa członków zespołu – to zachowane są pewne harmonie, oraz ogólna stylistyka muzyczna. Ciekaw jestem jak zabrzmiałyby te piosenki, gdyby wykonać je w sposób bliższy tradycyjnej, folkowej stylistyce. Gdybym miał wybierać dobre piosenki, sporo by tego było, ot choćby „Do Calais”, „Arktyka”, „Z portu! Dalej!”, czy „Zęza”.
O muzykę tradycyjną ocieramy się tu cztery razy, najpierw we francuskim „Les filles des forges”, później w tradycyjnej szancie „Round the Bay of Mexico”, oraz w „Negroszancie”, a na zakończenie w tytułowej „A morze tak, a może nie… „, która nawiązuje do tradycji bretońskiej.
Absolutną rewelacją jest współczesny żeglarski lament – „Requiem dla Nieznajomych Przyjaciół z „Bieszczadów””. Pieśń ta zawsze robiła na mnie spore wrażenie – tak jest i tym razem.
Płyta jest ze wszech miar studyjna, oznacza to, że niektóre aranżacje powstały dopiero na potrzeby nagrania. Niektóre brzmią przez to nieco sterylnie, ale znając zapatrywania członków zespołu – jest to efekt zamierzony, oni po prostu chcą brzmieć idealnie. Gdybyśmy jednak zaczęli się zastanawiać, czy płyta nie traci w ten sposób na autentyczności, pewnie również musielibyśmy odpowiedzieć twierdząco.
Są tu zarówno starsze piosenki, jak i nieco nowsze, tak to zwykle bywa w przypadku fonograficznych debiutów. Swoistą ciekawostką jest tu rasowy cover – „Negroszanta” z repertuaru zespołu Zejman i Garkumpel. Inny cover to sztandarowa piosenka Bananów, czyli „Day-oh!”. Nie wiem, czy zdarza im się koncert bez tej piosenki.
Płyta, jak już wspomniałem, jest nieco kontrowersyjna. Miłośników tradycyjnych brzmień zrazi nieco wydumanymi harmoniami. Spodobać się powinna przede wszystkim ty, którzy już znają Banana Boat i wiedzą czego się spodziewać.

Rafał Chojnacki

Albion Band „Stella Maris”

Albion Band to jedna z żywych legend brytyjskiego folk-rocka. Jednak ich album zatytułowany „Stella Maris” zaczyna się od dźwięków rodem z rocka progresywnego. Dopiero wgląd w książeczkę dołączoną do płyty mówi nam, że to kompozycja tradycyjna. Gdyby nie ten fakt można by postawić „Broomfield Hill” w jednej linii z niektórymi dokonaniami Marillion.
Z „Such A Paradise” jest już jakby nieco bardziej folkowo, choć z drugiej strony też nie tak bardzo. Wreszcie jednak pojawiają się skrzypce i flety.
Z kolejnym utworem – instrumentalną wiązanką jest znacznie lepiej, podobnie jak z zakończeniem płyty. Po drodze zdarza się jeszcze jednak kilka nijakich kompozycji, jak choćby „The Ship”.
W składzie, który nagrał tą płytę tylko Ashley Hutchings jest bardzo znanym muzykiem. No, może jeszcze Phil Beer, który na kilku bardzo ciekawych płytach się pojawił. Reszta muzyków nie zachwyca swoim graniem. Rozczarowuje zwłaszcza Martin Bell, muzyk skądinąd całkiem niezły, który oddał tu pole syntezatorom. Również Cathy Lesurf nie wydaje się być najciekawszą wokalistką dla Albion Band. Jest chyba nieco za bardzo krzykliwa.
Płyta jest nieco eksperymentalna i trzeba powiedzieć szczerze, że nie jest to najbardziej udany eksperyment. Nie najlepsza płyta świetnego zespołu, to i tak więcej, niż w przypadku wielu innych folk-rockowych kapel. Szkoda tylko, że grupa zatraciła gdzieś to co w niej najważniejsze – specyficzny klimat brytyjskiego folku.

Rafał Chojnacki

Vae Victis

W 1993 roku czterech uczniów – Cathie, JC, François i Thibaud założyło Vae Victis – grupę, która stała się pionierem RIFu [Rock Identitaire Français] czyli francuskiej sceny tożsamościowej. Ich motto to: „człowiek bez pamięci jest jak drzewo bez korzeni”.
Rozrzut stylistyczny utworów Vae Victis jest dość duży – od „czysto bretońskiej” piosenki „Le Vin Gaulois” po mniej celtycką „Sous Les Bombes”. Jednak mimo wszystko, to co tworzą określić można jako „rock celtique” i na każdej z płyt słychać celtyckie inspiracje. A tych płyt zespół wydał 4 – „Vae Victis” (1995), „Clovis” (mini-album 1996), „Quand les vents tournent” (1997) oraz „Hors-la-loi” (2000).
Niestety płyta „Hors-la-loi” jest ostatnią i kolejnej raczej nie będzie, albowiem zespół już nie istnieje [no chyba, że „Vae Victis” zmartwychwstanie]. 21 czerwca 2000 zagrali w Paryżu swój ostatni koncert…
Przed rozpadem grupy w jej skład wchodzili: François (gitara i śpiew), Fabrice (instrumenty klawiszowe, klarnet, flet i chór), Philippe (chór, śpiew), Vincent (bas, akordeon) oraz Thibaud (instrumenty perkusyjne, bodhran).
Już w 1996 roku z grupy odeszli: JC oraz Cathie i stworzyli grupę „Ile-de-France”. Po rozpadzie Vae Victis dołączył do nich Thibaud. Fabrice założył zespół Kaiserbund.

Dawid

Danar

Danar to jedna z najciekawszych grup grających muzykę celtycką w Polsce. Twórczość zespołu nawiązuje do nowoczesnego folku irlandzkiego. Tradycyjne tańce i piosenki są dla nich punktem wyjścia do tworzenia własnych wizji muzycznych, łączenia w jedno pozornie obcych sobie światów. Nazwa „Danar” (irl. „obcy”, „barbarzyńca”) wskazuje na swobodny stosunek muzyków do interpretacji tradycji muzycznej. Można tu usłyszeć nutę jazzową, puls swingu, kołysanie bossa-novy, dźwięki ze wschodu. Każdy z muzyków wnosi to, co jest mu bliskie. Wszystko to spajane jest w jedną całość głęboką fascynacją tradycyjną kulturą muzyczną Irlandii i innych krajów celtyckich. Koncerty zespołu wciągają w swoisty taniec emocji. Tradycyjne akustyczne instrumentarium z Zielonej Wyspy wzbogacone jest bębnami z innych kultur świata.
Zespół zadebiutował w 2004 roku na Festiwalu Kultury Celtyckiej w Dowspudzie, zagrał również podczas reaktywacji tego kultowego festiwalu w roku 2007. Występował na najważniejszych festiwalach muzyki celtyckiej: „Zamek” w Będzinie (2005, 2006, 2007), „Magiczne Wyspy Zielone” w Krakowie (2004), w cyklu „Echa Celtyckie” w Warszawie (2005, 2006) oraz na wielu innych scenach w całej Polsce. W grudniu 2006 roku zdobył wyróżnienie specjalne na XVI Festiwalu „Mikołajki Folkowe”. Podczas XVII edycji „Mikołajków Folkowych” Patrycja Napierała zdobyła nagrodę dla wyróżniającej się instrumentalistki. Muzycy zespołu podróżują na Zieloną Wyspę by poznawać muzykę przez wspólne granie z Irlandczykami na popularnych tam sesjach i przenoszą ten zwyczaj na polski grunt.

Zespół tworzą:

Małgorzata Mycek – śpiew, instrumenty perkusyjne
Ewelina Grygier – irlandzki flet poprzeczny, mandolina
Tomasz Biela – gitara akustyczna, chórki

Stare Dzwony „Więcej żagli”

Niełatwo było do niedawna dostać ta płytę. Dwadzieścia lat temu wyszła na winylu, później piosenki te, ale w nieco innych wersjach występowały na innych płytach Starych Dzwonów. Ale te wersje to rzadkość. Teraz dzięki magazynowi „Rejs” otrzymujemy reedycję kompaktową.
Stare Dzwony to zespół-historia, a ta płyta to historyczna sesja – pierwsza i w założeniu jedyna.
Marek Siurawski, Ryszard Muzaj, Mirosław Peszkowski i Jerzy Porębski przedstawiają tu głównie współczesny (to znaczy oczywiście wówczas współczesny) repertuar. Jest on jednak klimatycznie podany. „Cztery Piwka” Porębskiego nie przypominały nigdy tak bardzo pieśni kubryku. „Gdyński Port” Muzaja też nie brzmiał już cyba nigdy potem tak świeżo. Nieco starsza piosenka „Napijmy się rumu”, którą do zespołu przyniósł Peszkowski urozmaicona jest wtrąceniami, niemal rozmowami wykonawców. Później takie wstawki były charakterystyczne na koncertach zespołu.
„Piotr” to kolejna piosenka Porębskiego. Mocno obsadzona w balladowej stylistyce opowieść o przyjacielu ma melodię nawiązującą nieco do twórczości takich bardów, jak Wysocki i Okudżawa. W „Śniegu i mgle” Peszkowskiego słyszymy niemal mroczny klimat zimowej przystani. Piosenka ta, to jeden z utworów, które uczyniły `Pestkę` jednym z najbardziej znanych morskich balladzistów.
„Rio Grande” to w końcu prawdziwa, realistycznie odśpiewana szanta. Podobnie jest z „Rzuć ją, Johnny”. Dziś już niemal nikt tak nie śpiewa u nas szant – a szkoda.
Dobrze znane pieśni kubryku „Sacramento” i „Sally Brown”, to jedne z klasycznych już piosenek z repertuaru Starych Dzwonów, które są dziś często przerabiane przez kolejne już pokolenie szantowych wykonawców.
Amerykańska ballada „Shenandoah” również od lat towarzyszy naszym rodzimym żeglarzom, głównie dzięki temu, że spopularyzował ją najpierw `Pestka`, a później wraz z nim ów pierwszy skład Starych Dzwonów.
Tytułowa piosenka „Więcej żagli” to utwór Rysia Muzaja napisany do wiersza generała Mariusza Zaruskiego, jednego z ojców polskiego żeglarstwa. Trzeba przyznać, że to jedna z najpiękniejszych polskich ballad morskich, jakie kiedykolwiek napisano.
Po Muzaju powraca do nas `Poręba` z bluesowym „Sztormem przy Georgii”. Zraz za nim podąża `Pestka` z tradycyjną szantą podaną jako pieśń kubryku – „Whisky Johnny”.
To ostatnia piosenka. Nie mam 100% pewności, ale odnoszę wrażenie, że brakuje tu „Pożegnania Liverpoolu”, piosenki, która w repertuarze Starych Dzwonów zdobywała właśnie w tym czasie pierwsze laury i stawała się szlagierem.
Płyta wymyka się jakiejkolwiek ocenie – to już klasyk. Jeśli jednak chcielibyśmy ją porównać do
dzisiejszych produkcji, zabrzmiałaby surowo, ale niesamowicie autentycznie.

Taclem

Jerzy Porębski „Niedaleko mojego domu”

To już całkiem inna płyta Jurka Porębskiego, niż poprzednie, archiwalne nagrania. To już nie tylko gitara i wokal, ale cały zespół, grający ostro w blues-folkowych klimatach. Wspierają tu Porębskiego: Andrzej Korycki – kolega grający z nim na co dzień w zespole Stare Dzwony, oraz żeński chórek.
Są tu starsze piosenki, jak „Sztorm przy Georgii”, ale dominują nowe, niektóre już dobrze ograne na żeglarskich festiwalach. Porębski okazuje się być jak wino – starszy i bardziej doświadczony pisze coraz lepsze piosenki.
W nieco szerszej formie nagrania Porębskiego (popularnie zwanego Porębą) brzmią ciekawie, nieco mniej monotonnie niż klasyczne, gitarowe klimaty. Piosenki takie, jak: „Regaty”, „Portowa tawerna”, „Morski Sarmata”, czy napisany do spółki z Koryckim „Radio Szczecin 1” już są, lub mają szansę zostać żeglarskimi przebojami.
Ci, którzy znają koncerty Porębskiego, wiedzą, że nieobcy mu jazz. Nic w tym dziwnego, był on bowiem kiedyś obiecującym jazzmanem, ale poświęcił się w końcu swoim morskim balladom. Ale czasem lubi pograć na trąbce i pojazzować, jak choćby w piosence „Rozmowa z dziadkiem”. Może się ona wydać nieco inna od reszty, ale wierzcie mi, po prostu uzupełnia ona wizerunek Poręby.
Piosenka „Warszawski dworzec” udowadnia, że autor nie zamyka się wyłącznie w ciasnej przegródce piosenek o żaglach, choć i tu pojawia się ich wspomnienie, ale raczej jako alegoria. Tym razem okazuje się, że jest on też bacznym obserwatorem otaczającego nas świata.
Na świecie byłaby to płyta z gatunku „maritime folk” z ewentualnym przymiotnikiem „contemporary”. U nasz to „szanty”. A dla mnie to dowód na to, że przypinane etykietki nie mają znaczenia, zwłaszcza jeśli płyta ciekawa.

Taclem

Sammy Horner „Acoustic Celtic Praise”

Ci z Was, którzy interesują się tym co ciekawego dzieję się w celtyckim rocku na świecie, najprawdopodobniej zetknęli się już z Sammy`m Hornerem. Na co dzień dowodzi on punk-folkowa ekipą o nazwie The Electrics, udziela się też w ruchach chrześcijańskich, oraz nagrywa solowe płyty. Nic więc dziwnego, że akustyczny album „Acoustic Celtic Praise” zdobi na okładce celtycki krzyż.
Sammy pisze własne piosenki, i z niewielkim wsparciem tradycyjnych melodii właśnie jego autorski repertuar wypełnił tą płytę. W nagraniach pomogli przyjaciele, ale płyta ta zdecydowanie odcina się od tego, co gra w The Electrics.
Jeśli już jesteśmy przy piosenkach Sammy`ego, to warto wspomnieć o balladzie „Take This Bread”, to jedna z najpiękniejszych współczesnych ballad napisanych w klimacie irlandzkiej piosenki. Sammy zbliża się tu trochę do wokalnej maniery Shane`a MacGowana, choć nie wchodzi w typowe dla niego, skrzekliwe rejestry.
Czasami płyta ta przypomina „Bring `em All In” Mike`a Scotta, z tą różnicą, że Sammy Horner pozostaje wciąż w obrębie celtyckich dźwięków.
To, że płyta jest akustyczna, nie oznacza zaraz, że wypełniają ją wyłącznie ballady. Wręcz przeciwnie, jest tu też coś z przytupem, ale akustyczna formuła sprawia, że może być to znacznie lżej strawne dla folkowych ortodoksów.

Rafał Chojnacki

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén