Miesiąc: Wrzesień 2004 (Page 1 of 2)

Suzzana Owiyo „Mama Africa”

Dwanaście autorskich piosenek Suzzany Owiyo w folkowych aranżacjach, to jedna z najciekawszych afrykańskich płyt jakie słyszałem. Jest tu co prawda odrobina romansu z popem, czy nawet lekkie tchnienie muzyki spod znaku new age, jednak podstawa to gitara i głos artystki.
Suzzana śpiewa w dialekcie Lua, pochodzącym z Kenii. Trzeba przyznać, że zwłaszcza w piosenkach z chóralnymi śpiewami, jak „Ngoma” taki język brzmi rewelacyjnie. Czasem zdarza się, że fragmenty, lub całe piosenki są w języku angielskim (choćby „Masela”), nie psuje to jednak w żaden sposób nastroju płyty.
Nieco gorzej jest z elementami popu, jednak nawet te nie psują świetnego klimatu płyty. Zbliżamy się wówczas do klimatów Tracy Chapman, a czasem nawet w okolice kubańskiego ethno-popu, lub nawet klimatów jamajskich („Lek Ne Wounda”). Przyznam jednak że mi podobają się raczej bardziej etniczne fragmenty albumu.
Mimo, że cała płyta nadaje się do wielokrotnego słuchania, to najlepsze wrażenie robi przebojowy wstęp w postaci piosnki „Kisumu 100”. To prawdziwa perełka. Ten sam utwór kończy płytę jako remix. Nie jest to już jednak to samo. Zdecydowanie pierwsza wersja pasuje mi bardziej.

Taclem

Robert Kasprzycki „Niebo do wynajęcia”

Tą płytę znam od dawna, przez długi czas nie planowałem jednak o niej pisać. Co prawda uważam, że granice folku powinny być jak najszersze, chętnie więc witam w nich wykonawców z „Krainy Łagodności”, ale Kasprzycki raził mnie nieco lekką nutką popu na tej płycie. Przemyślałem to wszystko jeszcze raz po tym jak zobaczyłem go całkiem niedawno jako gościa na koncertach zespołu Carrantuohill. Śpiewał tam irlandzkie ballady i jakiegoś bluesa, był to świetny powrót do wizerunku barda, który przylgnął do Roberta przed tą płytą. Bo przecież wszystkie te piosenki były początkowo znacznie skromniej aranżowane.
„Niebo do wynajęcia” to wciąż największy przebój Roberta. Ta ciepła piosenka zagrana na płycie w lekko swingujący sposób ma przecież głębokie bardyjskie korzenie. Taka sama tradycja zagnieździła się w pięknej balladzie „Zapiszę śniegiem w kominie”.
Z kolei żywiołowe „Mam wszystko jestem niczym” nawiązuje zarówno techniką grania, jak i temperamentem do klimatów flamenco. Podobnie jest również z piosenką „Santa Teresa d`Avila”. „Zielone szkiełko” jest o krok od niemal irlandzkiego klimatu. Gdyby tylko saksofon zastąpiono irlandzkimi dudami… Szkoda, że wówczas Robert nie współpracował jeszcze z Carrantuohillem.
Nie brak to oczywiście innych wpływów, choćby elementów tradycyjnego jazzu i swingu w „Sam wiesz”.
A jednak album kończy zdecydowanie folk-rockowy „Ja nie śpię ja śnię”.
Taką płytę mógł nagrać tylko facet, który wśród swoich idoli niemal jednym tchem wymienia Leonarda Cohena, Karela Kryla, Włodzimierza Wysockiego, Woody Gutchrie`go, Boba Dylana i Jacka Kaczmarskiego. Oni też tu są.
Nie jest to najczystszej wody album folkowy, ale nieźle się go słucha i warto go polecić nie tylko łagodnym i folkowcom.

Taclem

Fromseier Rose „Contradiction”

Piękna, urzekająca muzyka celtycka. Właściwie należałoby zaliczyć album do nurtu tradycyjnego w irlandzkim folku. Tyle tylko, że zdarzają się tu aranżacje przesycone niemal jazzową improwizacją. Jeśli do tego dodamy swingującą lekkość, oraz powiemy, że Fromseier Rose to duet składający się z pięknej duńskiej skrzypaczki i doskonałego amerykańskiego pianisty, to może się wydać, że odchodzimy od stereotypu folkowej płyty.
Rzeczywiście nie jest to płyta typowa, choćby przez wzgląd na ten fortepian. Inna wyjątkowa rzecz, to gościnny udział niesamowitej wokalistki Nimah Parsons.
Jednak pierwsze skrzypce gra tu Ditte Fromsrier Mortensen, spod której smyka płyną piękne melodie. Na fortepianie wspiera ją Michael G. Rose, dzięki jego grze płyta napiera nieco neoklasycznego charakteru.
Z kolei udział w tej produkcji Nimah Parsons, to duża ciekawostka. Śpiewa ona w trzech piosenkach („After Aughrim`s Great Disaster”, „Crazy Man Michael”, „Blantyre Explosion”), zwłaszcza druga z nich, piękna ballada z repertuaru Fairport Convention to majstersztyk. Tradycyjna „Blantyre Explosion” co najmniej jej dorównuje.
Duet Fromseier Rose pochodzi z Kopenhagi, ale płyta ta, a właściwie zawarta na niej muzyka powinna otworzyć im drogę na folkowe sceny świata. Nie zachwycają rozmachem i ilością grajków na scenie. Ale za to pięknie grają i udowadniają, że folk to muzyka dla ludzi inteligentnych.

Taclem

Celtas Cortos „Vamos!”

Mocny etniczy beat i irlandzki flet, tak zaczyna się ” El alquimista loco” melodia otwierająca płytę „Vamos!” Celtas Cortos. Zaraz potem wchodzą gitary i perkusja. Robi się ostro, a na dodatek melodia trąci nieco Jethro Tull.
Już od drugiego utworu jesteśmy bliżej klimatów charakterystycznych dla Celtas Cortos. Hiszpańska piosenka w folk-rockowym klimacie przypomina o korzeniach zespołu. Jednak i tu nie brakuje skrzypcowo-fletowego duetu w irlandzkiej melodii. W wesołym „Haz tourismo” mamy już mniej irlandczyzny, są za to delikatne wpływy country.
„Madera de colleja” to już hiszpański folk rock, na dodatek z elementami ska. Z kolei „Que voy a hacer yo” kojarzy się nieodparcie z klimatem piosenek The Waterboys. Jeśli dodamy do tego irlandzko brzmiącą wstawkę, to podobieństwo bardzo zasłużone. „Ya esta bien!” to piosenka, której najbliżej w regiony zaludniane przez chłopaków z The Pogues.
Klawiszowy motyw i rockowa gitara to z kolei początek „Hacha de guerra” – jednego z najostrzejszych utworów na płycie. Kiedy gitarę wspierają dudy i skrzypce robi się naprawdę ciekawie. Dla odpoczynku grupa proponuje nam folkową balladę „La senda del tiempo”, pełną ciepła i ocierającą się niemal o klimaty rodem z muzyki pop. Jednak już w „Cuentame un cuento” wracamy do zabawy – tym razem w rytmach celtyckiego calipso. Nie wierzycie? Posłuchajcie!
„La mujer barbuda” to ostry celtycko-rockowy numer, o niemal punkowej motoryce. Po nim dostajemy „dylanowską” w klimacie balladę „Aguantando el tiron” zagraną w lekkim, rockowym stylu, mogącym kojarzyć się z rockowymi balladami Guns`n`Roses. O ile oczywiście Gunsi zagraliby z dudami.
Kończący płytę, nieco patetyczny „Iluvia en soledad” zawiera wstawkę z irlandzkiego „Danny Boy”, jednej z najlepiej kojarzonych irlandzkich piosenek.
Jeśli chodzi o ostry folk-rock, to Celtas Cortos to w tej chwili jedna z niewielu grup w Europie, które mogą ścigać się z niemieckim Fiddler`s Green o prymat pierwszeństwa w kategorii „najlepsza muzyka do zabawy”.

Taclem

Brother „Exit from Screechville”

Rzetelny szkocki folk-rock – takimi słowami najłatwiej scharakteryzować album „Exit from Screechville” formacji Brother. Najłatwiej, nie znaczy prawdziwie, bo mimo, że słychać tu szkockie dudy, to kapela pochodzi z Australii.
Zaczyna się od granego na dudach i perkusji długawego intra, jednak później mamy już do czynienia z dość normalnymi piosenkami, choć zagranymi w stylistyce celtyckiego rocka.
Do lepszych kawałków zaliczyć można tu sporo utworów, co dobrze świadczy o płycie. „The Crow”, „Louie`s return”, „The Next Time”, czy „Take you Back” to świetne piosenki, zawsze miło takich posłuchać. Jednak najciekawiej brzmią, kiedy w rockowe rytmy wplata się australijskie didgeridoo robi się naprawdę ciekawie. Mówiętu oczywiście o utworze „Didg jam”.
W przypadku zespołu Brother folk jest tylko ciekawą ozdobą, jednak tak ozdobionej muzyki po prostu lepiej się słucha.

Taclem

Brave Combo „Box of Ghosts”

Na tej płycie mamy do czynienia z utworami Mozarta, Borodina, Ravela, Pucciniego, Czajkowskiego, Chopina i wielu innych klasyków zagranymi w ciekawy folk-rockowy sposób. Nie brakuje tu jazzu i funky, jest nawet reggae, ale całość zagrana jest głównie w konwencji latynoskiego folk-rocka.
Muszę przyznać, że niektóre aranżacje niemal jeżą włosy na głowie, ale już po chwili się do nich uśmiechamy i takie luźne podejście do klasyki naprawdę cieszy. Wcześniej nie myślałem, że Ravel pisał takie fajne rockowe kawałki, a Brahms stworzył tak bluesową włoską tarantellę.
Nie ma chyba wątpliwości, że w tej muzyce chodzi o dobrą zabawę. Jeżeli miałbym dalej wymieniać, to trafilibyśmy na salsę Offenbacha, knajpiane tango („Jezioro łabędzie”) i salsę („Romeo i Julia”) Czajkowskiego, jazzującego Chopina, czy twista napisanego przez Bizeta. Warto zauważyć jednak, że to nie tylko sama zabawa, a również kawał dobrej roboty.
Macie ochotę na odrobinę obrazoburstwa i dobrej zabawy? Poszukajcie płyty „Box of Ghosts”.

Taclem

Tyr „How Far To Asgard”

Nie spodziewałem się, że zespół o którym wcześniej nie słyszałem może grać tak ciekawy i wciągający folk-metal. W przypadku zespołów folk-metalowych na szczycie tego gatunku unosi się kilka kapel – jak Cruachan, Skyclad, czy In Extremo – a przeważająca większość pozostałych, to co najwyżej średniaki. Jednak na „How Far To Asgard” zespół Tyr udowadnia, że należy mu się miejsce w czołówce. Warto dodać, że to pierwsza z trzech wydanych przez nich płyt – tu dopiero rozwijali skrzydła.
Na początek zaprezentowali nam pieśń „Hail To The Hammer”, muzycznie i tekstowo wyraźnie nawiązującą do mitologii i kultury skandynawskiej, ale osadzoną też w hard rocku lat 70-tych. W „Excavation” mamy do czynienia z ciężką rockową balladą, z chóralnym, nieco folkującym refrenem na końcu. Widać, że zespół podczas nagrywania tej płyty nie był jeszcze nastawiony jednoznacznie na folk. Znając jednak kolejne dokonania tej grupy zdecydowałem, ze zaprezentuję ich od początku, pomijając tylko pierwsze demo.
„The Rune” zaczyna się od solówki niemal w stylu AC/DC, dalej również jest rockowo, ale w pewnym momencie okazuje się, że mamy do czynienia z delikatną balladą, przyspieszającą nieco momentami i nasyconą emocjami. Takie utwory konstruowali kiedyś klasycy metalu, tacy jak Black Sabbath, czy Iron Maiden.
Pieśń „Ten Wild Dogs” zaczyna się również spokojnie, spokojna pozostaje do końca, mimo, że też nie brak w niej zmian klimatów. Można tu gdzieniegdzie znaleźć połamane folkowe rytmy, ale to jednocześnie najbardziej psychodeliczny utwór na całej płycie.
Najlepszy na płycie utwór, to „Ormurin Langi” – jednocześnie jedyny zaśpiewany po fińsku, ciekawy i bardzo reprezentatywny dla tego, co zespół będzie róbił na kolejnych płytach.
Ciekawostką jest, że w odróżnieniu od innych kapel folk-metalowych Tyr nie nawiązuje do black-metalu, jak Waylander, czy Cruachan, ani do thrashu, jak Skyclad, a do starego heavy metalu i hard rocka. Dzięki temu może on być do strawienia dla każdego, kto lubi nieco ostrzejszą rockową muzykę.

Taclem

A.L. Lloyd „Leviathan !”

To jedyna w swoim rodzaju płyta. Bert Lloyd, jeden z czołowych brytyjskich folklorystów, wypłynął w 1937 roku na Antarktydę jako członek załogi statku wielorybniczego „Southern Empress”. Zebrany podczas 7-mio miesięcznego rejsu materiał pozwolił na nagranie w roku 1967 płyty w całości poświęconej pieśniom związanym z wielorybnictwem. Zaprezentowany materiał wytyczył drogę wielu zespołom spod znaku tradycyjnych pieśni morza, zarówno na świecie, jak i w naszym kraju: wydana z okazji krakowskiego festiwalu „Shanties `90” płyta Czterech Refów „Pieśni wielorybnicze” w zasadzie w całości opierała się na materiale zarejestrowanym przez Lloyda. Refy pieczołowicie oddały nastrój i klimat tych utworów (zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej) przybliżając polskim słuchaczom mało wówczas znane pieśni.
Bert Lloyd, wraz z towarzyszącymi mu muzykami (D. Swarbick – skrzypce, M.Carthy – mandolina, A. Edwards – concertina i okaryna oraz T. Lucas i M. Wyndharm – Reade – śpiew)
wykonali owe utwory w sposób możliwie wierny temu, w jaki były one śpiewane w XIX wieku na pokładach wielorybników. Nieco drżący i nosowy głos Lloyda oraz oszczędny akompaniament tradycyjnych instrumentów tworzą niepowtarzalny klimat tych pieśni a my, słuchając, mamy wrażenie, że muzyka płynie wprost z wielorybniczych pokładów.
Na płycie znalazło się 15 utworów: „The Baleana”, „The Coast of Peru”, „Grenland Bound”, „The Weary Whaling Ground”, „The Cruel Ship`s Carpenter” – jedyna chyba pieśń, której polskiej wersji Refy nie zarejestrowały na żadnej z wydanych kaset, chociaż zdarzyło im się ją wykonać na żywo, „Off to Sea Once More”, „The Twenty Third of March”, „The Bonny Ship the Diamond”, „Talcahuana Girls”, „Farewell to Tarwathie”, „Rolling Down to Old Maui”, „Greenland Whale Fishery”, „Paddy and the Whale”, „The Whaleman`s Lament” i „The Eclipse” znana bardziej jako „Blow Ye Winds in the Morning”.
Informacji o poszczególnych utworach nie ma sensu w tym momencie podawać, bo wymagałoby to sporo miejsca, a zainteresowani przeczytają sporo na ten temat w śpiewniku Czterech Refów wydanym do wspomnianej wcześniej kasety. Dodam jeszcze, że dołączony do płyty booklet zawiera również niemałą dawkę informacji o wielorybnictwie, opisy oraz rysunki poszczególnych gatunków wielorybów i krótką reminiscencję artysty ze wspomnianego rejsu. Jednym słowem – lekcja historii wielorybnictwa w pigułce i porządna dawka muzycznego folkloru najwyższej próby. Gorąco polecam !

Bartek Kubielski

Stan Hugill with Stormalong John „Sailing days”

To jeden z wielu nagranych przez autora „bilblii szantymenów” krążków: 13 tradycyjnych jak zwykle utworów i jak zwykle nagranych z towarzyszeniem Liverpoolskiej grupy Stormalong John. W pewien sposób jednak krążek szczególny – jest to bowiem ostatni materiał nagrany przed śmiercią Stana. Powstał w 1991 roku w jego rodzinnej miejscowości Aberdovey, podczas nieformalnej sesji będącej celebracją jego 85-tych urodzin.
Chociaż jego głos do najpiękniejszych pewnie nie należał, to nie da się zaprzeczyć, że Stan był żywym świadectwem szantowej tradycji, chodzącą encyklopedią marynistyczną i trudnym do zakwestionowania autorytetem w tej dziedzinie. Wszystkie tuzy szantowej sceny ostatniego półwiecza uczyły się od niego i na nim wzorowały i nie da się ukryć, że gdyby nie on – owa scena byłaby dzisiaj dużo uboższa, o ile w ogóle by istniała…
Na płycie, jak wspomniałem, usłyszeć można 13 utworów. Obok znanych i popularnych szant i pieśni morskich („Shenandoah”, „Sacramento”` Whailing Johny” czy „Round the Bay of Mexico”) znajdują się utwory mniej znane („Way Down in Dixie”, „The Indian Lass”, „The Leaky Ship”) jak również mało rozpowszechnione wersje dwóch znanych pieśni kubryku „Ratclife Highway” i „Bosun`s Alphabet”.
A wszystko to zaśpiewane stylowo (spora w tym zasługa muzyków ze „Stormalong John”) a więc prosto, bez „przekombinowanych” aranżacji i „szkolnych” harmonii, za to z wielkim zaangażowaniem i jeszcze większym ( szczególnie jak na 85-latka) wigorem.
Materiał godny polecenia jako „wzorcowy” dla wielu rodzimych zespołów, a w szczególności dla tych, którym się wydaje, że to, co śpiewają, to szanty…

Bartek Kubielski

Folk Métiss´ Rare „Avec de vrais morceaux dedans!”

FMR to skrót od Folk Métiss´ Rare. Cóż to znaczy? Tego już niestety nie wiem. Wiem jednak, że jest to francuska folk-rockowa formacja grająca muzykę z różnych prowincji francuskich, m.in z Berry, Auvergne, Bretanii i Vendée.
Album zaczyna się od akustycznych dźwięków gitary i wokali, powoli pojawia się rytm wybijany spokojnie na perkusji i wreszcie dochodzimy do melodii granej na biniou. Tak właśnie, od piosenki „La fille d`Orléans” zaczyna się płyta „Avec de vrais morceaux dedans!”. Później mamy roztańczone „Mes chicots”, oraz rozkołysaną balladę „Amis, buvons!”. Bretoński „Plinn berrichon” znów prowadzi nas w transowe tany, zaś „Last chance bourrée” to ostry, folk-rockowy kawałek muzycznej sztuki. Pierwszy raz pojawia się tu ostrzej grająca elektryczna gitara. Druga część utworu nawiązuje z kolei do konwencji jazz-folkowej, a całość kończy zaśpiew w stylu Tri Yann.
Szybki, niemal skankowy rytm w „Les 3 jolis maçons” to znów coś co sprawia, że nóżki nie chcą ustać w miejscu. Po tańcach zaś udajemy się do Bordeaux przy dźwiękach czegoś, co brzmi jak folk-rockowo zaaranżowana szanta bretońska.
Przy „Les pampl`ousses de Tania” znów jesteśmy w jazz-folkowym klimacie. Z tego co mi wiadomo wiele zespołów tak teraz gra na Półwyspie Armorykańskim i w okolicach. FMR gra tą muzykę na naprawdę dobrym poziomie, przyznam, że mnie ten prawie pięciominutowy utwór oczarował. Po nim przychodzi czas na piosenkę „La derniere bouteille”. Fajna aranżacja i instrumentalne zakończenie to jeden z ciekawszych patentów, zwłaszcza, ze sekcja rytmiczna zmierza tu wyraźnie w kierunku funky.
Na zakończenie otrzymujemy uspokajający nieco i rozkołysany „La valse du Pilou”.
Bardzo ciekawa płyta, zwłaszcza, że grupy tej nie znałem wcześniej. Interesująca niespodzianka.

Taclem

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén