Drugi album celtyckich rockowców z Emish zaczyna się od żywiołowej pieśni „One More Round”. Pasowałaby ona do nowofunlandzkich zespołów pokroju Great Big Sea, jednak tym razem mamy do czynienia z kapelą z okolic Nowego Jorku. Poza tym jednak brzmienie mają wybitnie kanadyjskie. Szkoda tylko, że czasem w tej żywiołowości trudno znaleźć jakikolwiek sens. Wciąż nie wiem dlaczego co druga młoda kapela musi nagrywać nową, zwykle mocno przyspieszoną wersję „Foggy Dew”, „Leaving of Liverpool” czy „Whiskey in the Jar”. Ostatnia z tych piosenek jest tu nawet zagrana w średnim tempie, ale nie o to chodzi. Wolałbym zdecydowanie więcej autorskich utworów, a jeżeli już miałyby być standardy, to przynajmniej nieco mniej ograne. Tak jest choćby w przypadku „Haul Away Joe”, szanty, która wyszła zespołowi całkiem dobrze, oraz ballady „Black is the Colour”, która niespodziewanie pozostała balladą.
Wśród własnych piosenek zespołu wyróżniłbym utwory takie jak „Sentinel” (dobra kompozycja, nie tylko jak na folkowe standardy), „My Darlin, My Angel” (z tym utworem mogliby podbić Nashville), „Guns and Pride” (nieco w manierze R.E.M) i niepokojące „Without Fear of Love”.
Emish to już zespół od jakiegoś czasu grający, więc nie ma mowy o wpadkach. Szkoda tylko, że wciąż brakuje im odrobinę pewności siebie.
Kategoria: Recenzje (Page 42 of 214)
Norweska grupa Storm Weather Shanty Choir jest już w naszym kraju znana i lubiana. Mimo że zespół ten stworzyli młodzi ludzie, to mają już na koncie trzy udane płyty („Cheer Up Me Lads!” – debiut z 2002 roku, wydaną w tym samym roku „Off to sea once more” i „Let Us Be Jolly and Drown Melancholy” z roku 2005), oraz dwa samodzielne single – „Drunken Sailor” i „Boney” – wydane w 2008 roku. Wiele z tych nagrań jest już polskim słuchaczom znanych. Storm Weather Shanty Choir w ciekawy sposób łączą surowość marynarskich śpiewów z żywiołowością niezbędną do tego, by przekonać do siebie młodszych słuchaczy. Okazuje się jednak, ze tradycyjne pieśni spod żagli, zaczerpnięte z anglo-amerykańskiej tradycji, to nie wszystko na co stać członków tej norweskiej grupy.
Oto mam właśnie przed sobą album, który sygnowany jest przez Haakona Vatle`a, założyciela Storm Weather. Okazuje się, że solowa płyta lidera tego zespołu może być jeszcze ciekawsza, niż regularne wydawnictwa jego macierzystej formacji. „Den Norske Sjomann” to wydana w 2006 roku płyta, na której znalazło się dziesięć norweskich pieśni morskich, pochodzących z czasów wielkich żaglowców.
Album otwiera utrzymana w klimacie poleczki ballada „Den vegelsinnede pike”. Nie zapowiada ona bynajmniej, że już w kolejnym utworze – „A vokt dig vel” – otrzymamy folk-rockową aranżację. Najwyraźniej Haakon urwał się kolegom z uwięzi i postanowił nagrać coś zupełnie innego niż grał dotąd.
Ballada „En sjomanns dod” wraca na akustyczne tory. Wolakiście udało się zbudować pełen napięcia utwór, świetnie grający na nastrojach. „Arendalsvisa” to również ballada, choć bardziej oszczędna w środkach wyrazu. To tylko gitara i głos, który snuje spokojną i smutną opowieść.
Kojarząca się z kołysanką pieśń „Det brusande hav” ma w sobie specyficzny dla tego rodzaju utworów łagodny urok. Tym razem mamy tu dwa głosy i gitarę, a utwór sprawia wrażenie, jakby zaśpiewano go przed kilkudziesięcioma laty. Zaśpiewano, gdyż gitara, mimo że akompaniament jest oszczędny, gra bardziej współcześnie. Jeszcze współcześniej, na dodatek z towarzyszeniem bębna, zaaranżowany utwór „Somands sang”. Mam wrażenie, że pobrzmiewają w nim echa jakichś angielskich pieśni. To możliwe, przecież załogi statków często bywały wielonarodowe.
Kolejna ballada – „Styrmannen og hans pike” – kojarzy się znów z dawnymi pieśniami, być może nawet z jakimś kościelnym hymnem. Tym razem mamy tu tylko czysty głos, wsparty tylko lekkim chóralnym tłem. To aranżacja zapewne daleka od oryginału, ale bardzo ciekawa.
Znacznie weselej jest w utworze „Den glade sjomann”. Pogrywany na pianinie walczyk, ładna piosenaczka i udzielający się słuchaczowi pozytywny nastrój to najważniejsze strony tej piosenki. Niepotrzebnie tylko pojawia się w niej szczątkowa forma perkusji, nieco psująca klimat.
Zabawna pieśń „En sjomannsvise fra Kinakysten”, w której pojawia się znienacka gościnny wokal żeński, jest czymś w rodzaju pastiszu angielskich szant. Pewnie dlatego zaśpiewana jest w języku angielskim. A przynajmniej w takim, który w większości brzmi jak angielski.
Na zakończenie otrzymujemy archaicznie brzmiącą balladę „Eg fekk eit blikk”, którą Haakon śpiewa jedynie z towarzyszeniem banjo. Przywodzi to na myśl stare nagrania Alana Lomaxa, wykonywane z udziałem amatorskich muzykantów, pływających na ostatnich żaglowcach. Piosenka Norwega jest oczywiście lepiej nagrana, ale klimat starej płyty jest tu zachowany.
„Den Norske Sjomann” to płyta na wskroś eklektyczna, ale ciekawa nie tylko przez wzgląd na nieznany w naszym kraju repertuar norweskich pieśni. Każdy z tych utworów został opatrzony jakimś ciekawym aranżem, co powoduje, że dobrze się ich słucha, zarówno razem, jak i osobno.
Na początek mamy niezły jazz, dopiero po chwili wchodzą w to celtyckie skrzypki. W ten sposób szkoccy muzycy pokazują nam czego mamy się spodziewać po ich płycie.
Bodega to kapela uznana, gdyż w 2006 roku zdobyła BBC Radio 2 Young Folk Awards, od tego czasu stale rozwijając swoje możliwości muzyczne. To, co prezentują nam na płycie „Under The Counter”, to wykonawczy majstersztyk. Jazzujace podkłady do zdecydowanego celtyckiego grania, to w ich wykonaniu prawdziwa klasa.
Miłośników folkowych ballad Szkoci zaczarują takimi utworami jak „The Stamping Ground”, „Tha Na H-uain air an Tulaich” (to spora ciekawostka, gdyż irlandzką piosenkę przełożono na szkocki gaelic) czy „Lost Little Children”.
Znajdzie się też oczywiście coś do tańca. Zaręczam, że dawno nie słyszeliście tak ognistego grania jigów.
Grupa Bodega potwierdza swoją klasę, co doskonale rokuje jej na przyszłość.
Tak, to prawda, nagrania te wydano w 2007 roku, a Friends of the Stars to współcześnie działający zespół z Anglii. Jednak jeżeli ich posłuchacie, to dojdziecie do wniosku, że zdaniem muzyków tej grupy najwyraźniej niewiele zmieniło się od czasów przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Craig Hamilton, Anna Russell i Cam Docherty graja muzykę w stylu dawnych mistrzów. Pobrzmiewają tu hippisowskie echa psycho-folku, czasem coś rodem ze starego Fairport Convention, innym zaś razem bezpretensjonalna siła amerykańskiego folku spod znaku The Carter Family.
Dodatkowym atutem albumu „Lighting and Electrical” są bardzo dobre kompozycje. Ich folk-rockowy charakter zanika czasem pod nutką starego akustycznego popu. Jednak znawcy tematu nie uznają tego zapewne za błąd. To po prostu ukłon w stronę amerykańskiego rozumienia folk-rocka, który dopuszcza takie mariaże.
Ta muzyka od początku brzmi, jakby miała już swoje lata. Mam jednak wrażenie, że przetrwa próbę czasu.
Norweska grupa FolkPort znów gości na łamach Folkowej, tym razem w nieco krótszej formie. Płytka „Open Sea” z 2005 roku to jedynie cztery utwory. Jednak i one pokazują, że zespół był w czasie nagrywania w dobrej formie. Zarówno wykonawczej, jak i kompozytorskiej. Trzy spośród czterech nagranych tu piosenek, to kompozycje autorstwa Orjana Arntsena, w aranżacji członków zespołu.
Tak jak na płycie „Come Away” mamy tu do czynienia ze zorientowanym na brytyjskie brzmienie folk-rockiem, zagranym w stylu mogącym się kojarzyć z najlepszymi latami Fairport Convention.
Mamy tu balladę („The Observer”), szybką pubową piosenkę („Love and Air”) i świetny, rozbujany utwór w średnim tempie („The River Flows”). Zestaw uzupełnia tradycyjna szkocka pieśń „Loch Lomond”. Te cztery piosenki, to najlepsza wizytówka o jaką zespół mógł się postarać. Pokazują własne kompozycje i ludowe inspiracje. Pokazują fajne aranżacje i ciekawe głosy zarówno wokalistki (Solvi Eriksen Kvam), jak i wokalisty (Bjorn Fyen). To zespół, na który warto zwrócić uwagę!
„Unhalfbricking” to trzeci album brytyjskiej legendy folk-rocka, zarejestrowany pod koniec lat 60-tych, wyznaczający jednak pewne standardy grania takiej muzyki na kolejne dziesięciolecia.
„Unhalfbricking” to również pierwszy album Fairport Convention, na którym grupa skręciła w stronę drogi, którą podąża do dziś. Nie można tu już mówić o imitacji patentów zaczerpniętych od folk-rockowych i psycho-folkowych wykonawców amerykańskich. Ta płyta ma już swój własny szlif. Wciąż grają jeszcze utwory Dylana (gdy płytę wydano na CD, dodano jeszcze dwie jego piosenki: – „Dear Landlord” i „Ballad of Easy Rider”), ale brzmi w nich już zupełnie inna, można by rzec „europejska”, nuta.
O „Unhalfbricking” można również powiedzieć, że to okres złotego składu Fairport Convention. Sandy Denny, która już na poprzedniej płycie („What We Did on Our Holidays”) zastąpiła Judy Dyble, pierwszą wokalistkę zespołu, tu sprawia już wrażenie znacznie bardziej zadomowionej. Jej kompozycja „Who Knows Where the Time Goes?” jest do dziś jednym z najlepiej kojarzonych współczesnych utworów folkowych na Wyspach.
Pozostali muzycy rejestrujący ten album, to również legendy, ikony brytyjskiego folk-rocka: Richard Thompson, Ashley Hutchings i Simon Nicol. Wspiera ich perkusista Martin Lamble. To jego ostatnia płyta przed śmiercią, zginął bowiem w wypadku któremu uległ należący do zespołu van, wkrótce po premierze tej płyty.
Inni muzycy, których możemy tu usłyszeć, to m.in. Iain Matthews (opuścił zespół podczas nagrania płyty, pozostawiając wokale Sandy, ale nie porzucił kontaktów), Dave Swarbrick, Trevor Lucas i Dave Mattacks. Są to nazwiska, które przez wiele lat przewijały się przez historię Fairport Convention.
Z piosenkami Boba Dylana zawartymi na „Unhalfbricking” wiąże się ciekawa historia. Zespół został zaproszony przez londyńskiego wydawcę Dylana do posłuchania kilku piosenek, które nie zmieściły się na wydany w 1965 roku album „The Times They Are A-Changing”. Do pomysłu nagrania kilku z nich zapalił się przede wszystkim Ashley Hutchings, któremu spodobała się dziwna natura tych kompozycji. Muzycy postanowili do utworów Dylana podejść po swojemu i wkrótce na brytyjskich listach przebojów zagościła piosenka „Si Tu Dois Partir”, francuskojęzyczna wersja utworu „If You Gotta Go, Go Now”. Innym dylanowskim przebojem z „Unhalfbricking” jest „Percy’s Song”, przez lata wykonywana przez zespół na koncertach.
Włoska grupa Boghes de Bagamundos określa swoją muzykę jako „post folk”, w rzeczywistości jest to po prostu brawurowo zagrany folk-rock. Ostry, ale dobrze osadzony we włoskiej scenie. Z polskiego punktu widzenia bardzo oryginalny, ale kiedy już się pozna kilka tamtejszych kapel, to okaże się, że istnieje cała scena takiego grania. Nie zmienia to faktu, że muzyka Boghes de Bagamundos jest ciekawa, a przede wszystkim szczera i autentyczna.
O sile tego albumu stanowią utwory odstające nieco od włoskich brzmień, takie jak psycho-folkowy hymn „Folk?!?”, ballada „Nuvole”, nawiązujący do muzyki klasycznej „Passeggiando nel Boschett”, orientalnie brzmiący „Griot”, czy nawiązujący do skandynawskich klimatów „La Fine del Mondo”.
Nieco bardziej typowe piosenki („Isola del Vento”, „Normalmente Strani”, „Nient’Altro che Fede”) również brzmią zachęcająco, choć mniej ciekawie.
Boghes de Bagamundos potrafią też czasem nawiązać do celtyckiego folk-rocka. Robią to po swojemu, choćby w „Diario di Viaggio” czy „Poeta Guerriero”. Brzmi to ciekawie, choć nastrój psuje nieco galopująca bez sensu gitara.
Ogólne wrażenie po obcowaniu z tą płytą pozostaje jednak bardzo pozytywne, zwłaszcza jeżeli nie słyszało się wielu włoskich kapel folk-rockowych. Ned Ludd czy Folkabbestia są pewnie bardziej popularnymi zespołami, ale myślę, że z każdą kolejną płytą Boghes de Bagamundos bliżsi będą ideałowi.
Pod nazwą The Mountain Goats kryje się grupa dowodzona przez amerykańskiego barda Johna Darnielle’a. W różnych wcieleniach tego projektu John zapraszał rozmaitych muzyków do wspólnego grania, najczęściej jednak współpracował z multiinstrumentalistą Peterem Hughesem, jednak „All Hail West Texas” jest płytą, którą Darnielle nagrał samodzielnie.
Nagrania zarejestrowane zostały amatorską metodą, słychać tu właściwie tylko gitarę i wokal. A jednak po drugiej stronie Atlantyku album „All Hail West Texas” uważany jest za płytę kultową. Piosenki takie jak „The Best Ever Death Metal Band in Denton” czy „Jenny”, stały się koncertowymi przebojami.
The Mountain Goats to projekt, który przysporzył sporo kłopotów krytykom. Piosenki są z gruntu folkowe, na tej płycie wykonane w typowo dylanowskiej manierze (choć na szczęście bez niezrozumiałego mormolenia pod nosem, typowego dla Króla Śpiewających Poetów), a jednak równocześnie bardzo rockowe – zarówno w ekspresji, jak i w pewnych koncepcjach filozoficznych, zawartych w tekstach. Być może dlatego część recenzentów plasuje nagrania The Mountain Goats w szufladce z szyldem „Lo-Fi”. Sporo w tym racji jeżeli popatrzymy na stronę wykonawczą, jednak nijak nie opisuje to piosenek i ich stylistyki.
„All Hail West Texas” to koncept-album, który opiewa rzeczywiste miejsca, osoby i zdarzenia związane z Teksasem. Darnielle podczas realizacji nagrań zawartych na tym krążku zarejestrował ponoć znacznie więcej piosenek, z zamiarem późniejszego ich wykonania, jednak po jakimś czasie je skasował. Słuchając tego co znalazło się na płycie trzeba stwierdzić, że szkoda nawet tych odrzutów. Te kiepsko nagrane piosenki to prawdziwe diamenty.
Dan Kaplan przygląda się światu przez okno autobusu. Miejsca, które zobaczył nie są chyba najszczęśliwszymi na świecie, dlatego sięgnął po swoją harmonijkę i zagrał osiem utworów, z których większość tkwi mocno w klimacie bluesa.
Podobnie jak na recenzowanej już na Folkowej płycie „Vera Hall”, tak i na nowym albumie „Bus Window”, mamy do czynienia ze świetnymi kompozycjami. Większość napisał i zagrał sam Dan. Podstawą brzmienia jest tu harmonijka i pianino. To dość nietypowy zestaw, bo w folku zwykle towarzyszy nam harmonijka z gitarą. Dan proponuje coś nowego.
„Bus Window” to świetny album, dość spokojny, ale nie melancholijny.
Gdy widzę nazwiska takie jak John Renbourn i Jacqui McShee, to przed oczyma staje mi momentalnie klasyczna nazwa: Pentangle. Album „Maid In Bedlam” nie jest co prawda krążkiem tej słynnej psycho-folkowej grupy, został zarejestrowany po rozpadzie tej formacji i Johna i Jacqui wspierają tu inni muzycy: Tony Roberts, Sue Draheim (swego czasu współpracująca z Richardem Thompsonem, obecnie wsierająca folkową grupę Golden Bough i folk-rockowy zespół Tempest Liefa Sorbye) i Keshav Sathe (muzyk z Bombaju, współpracujący głównie z jazzmanami, członek jednego ze składów Pentangle).
Sięgając po angielskie utwory ludowe i odrobinkę muzyki dawnej Renbourn wykonał podobną robotę, jak w przypadku swoich dawniejszych nagrań, m.in. tych z Bertem Janschem. Odrobina jazzu, świetne motywy perkusyjne (tabla!) i bardzo dobra dyspozycja głosowa wokalistki, to niewątpliwe atuty tej płyty.
„Maid In Bedlam” mógłby być jednym z najlepszych albumów Pentangle, częśc z tych utworów zreformowany zespół pod przewodnictwem Jacqui (jako Jacqui McShee’s Pentangle) grywa z resztą czasem na koncertach.
