Austriacka grupa Wutas łączy w swoim brzmieniu bardzo rozmaite wpływy, co zapowiada nam już wstęp, w postaci utworu „Aiolos”. Irlandzkie dudy, śpiew gardłowy rodem z Tuvy i cymbały – trzy różne światy, jedno brzmienie. Dalej również sporo się dzieje, bo zagrany w rytmie jiga „Marsyas” prowadzony jest na szałamai, przez co brzmi jak wczesne płyty In Extremo.
Nie brakuje na tej płycie jazzowego feelingu, jakby żywcem wyciągniętego z płyt bretońskich folkowców. Czasem pojawiają sie też przestrzenne brzmienia, jakie lubią kapele neofolkowe. Bywa że rytmy grane są z rockowym groovem, a do tego wszystkiego przygrywają dawne instrumenty.
Grupa Wutas wpisuje się w popularne w zachodniej Europie granie oparte na połączeniu muzyki dawnej z folkowym czy nawet folk-rockowym brzmieniem. Mimo że często popadają przez to w rutynowe rozwiązania, to jednak sporo tu utworów oryginalnie i ciekawie zagranych. Jak na płytowy debiut, to jest to album bardzo udany.
Kategoria: Recenzje (Page 40 of 214)
Amerykańska grupa Itinerant Band, to kapela odtwarzająca zarówno swoją muzyką, jak i wyglądem realia Stanów w okresie wojny secesyjnej. „Apples In Winter” to jednak w ich dyskografii album wyjątkowy. Sięgają bowiem po nieco inny repertuar, a przede wszystkim cofają się o kilkaset at wstecz jeśli chodzi o inspiracje.
Podstawowy repertuar z tej płyty, to irlandzkie, szkockie i angielskie pieśni i melodie związane ze świętami Bożego Narodzenia. Najstarsze z zawartych tu utworów sięgają swoimi korzeniami aż do XVII wieku (osobiście doszukiwałbym się nawet starszych inspiracji).
Nie jest to jednak aż taka niekonsekwencja, jak można przypuszczać. Kolędy i pieśni bożonarodzeniowe to specyficzny rodzaj pieśni, które trwają w dawnych formach przez wiele dziesiątek lat. Dlatego też w czasach do których przyzwyczaiła nas już grupa Itinerant Band zapewne znano większość z tych utworów.
Nie ulega wątpliwości, że spośród wszystkich krążków Amerykanów, właśnie „Apples In Winter” to album najbardziej zakorzeniony w tradycji Starego Kontynentu.
Niski, aksamitny głos Luki i jego nieodłączna gitara, to przepis, według którego od wielu lat młodszy brat legendarnego Christy Moore’a nagrywa kolejne świetne płyty z autorskimi piosenkami. Tak jest i tym razem. Choć słyszymy tu również inne instrumenty, to „Innosence” należy głownie do Luki.
Właściwy porządek pokazuje nam już otwierająca płytę doskonałej kompozycja „Primavera”, w której grający w tle saksofon tworzy świetny klimat. Ale tylko tyle. Głównym instrumentem jest tu głos irlandzkiego wokalisty. W „Venus”, kolejnej piosence o mrocznym klimacie, saksofon trąca jedynie pewne czułe dźwięki. W takiej formie pojawia się też w
„First Light Of Spring” nawiązuje klimatem do celtyckich ballad, podobnie jest również w przypadku „Miracle Cure” i „City Of Chicago”.
Tytułowa piosenka z tego albumu, to świetnie zaaranżowana kompozycja, w której z pozoru prosta gitarowa zagrywka oddaje doskonale falujące napięcie utworu. Najwięcej napięcia czuć jednak w innym utworze, to oniryczno-orientalizująca „Gypsy Music”. Prawdziwa perełka z klarnetem w tle.
Jeżeli chcemy troszkę odpocząć od przygnębiających klimatów, to Luka proponuje nam lekko zagraną kompozycję „June”, doskonale nadającą się na radiowy singiel. Nieco bardziej surowy „No Matter Where You Go, There You Are” również może się podobać szerszej publiczności.
Ciekawie brzmią tu kompozycje instrumentalne, takie jak „Peace On Earth” i wieńcząca płytę tradycyjna „Larry Redican’s Bow”. Obie różnią się od siebie diametralnie – mamy tu akustyczną miniaturę i żywy irlandzki taniec, ale obie świetnie urozmaicają płytę.
Heather Wood, Peter Bellamy i Royston Wood – to trzon brytyjskiej grupy Thr Young Tradition, która obrosła już legendą pionierów folkowego grania na Wyspach Brytyjskich. Płyta „So Cheerfully round” to dziś wydawnictwo kultowe.
Śpiewane a capella ludowe pieśń, to dla niektórych już przeżytek, ale obawiam się, że od lat nie pojawił się zespół, który potrafiłby te utwory wykonać tak wiernie, a jednocześnie w tak interesujący sposób.
Powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie praca u podstaw jaką wykonali muzycy The Young Tradition, nie byłoby w przyszłości takich grup jak Steeleye Span czy The Albion Band. Słuchając takich pieśni, jak „Daddy Fox”, „The Old Miser” czy „Knight William” jesteśmy w stanie łatwo wyobrazić je sobie w folk-rockowej aranżacji, mimo że głosy trójki wokalistów, to jedyne instrumenty. Nic dziwnego, że muzyka z wczesnych płyt The Young Tradition była aż tak inspirująca dla kolejnych muzyków.
Drugi album brytyjskiej grup przynosi wiele ciekawych utworów, w tym dwie współcześniejsze kompozycje – „Watercress” i „The Hungry Child”. Stylistycznie mamy tu podobne brzmienia jak w przypadku debiutanckiego krążka pt. „The Young Tradition”. Trudno jednak wymagać nowatorstwa od zespołu, który w tamtych czasach na nowo definiował brytyjską muzykę folkową.
Album rozpoczyna się od chóralnych śpiewów. Trochę tu sympatycznej elektroniki i dużo etnicznych instrumentów, głównie fletów. W innym miejscu mamy z kolei mamy naturalne rytmy bębnów i hiszpańską gitarę. W ten sposób zespół łączy ze sobą tradycję, reprezentowaną przez muzykę ojców, z dźwiękami, których słuchają ich dzieci.
Aulaga Folk to grupa z prowincji Cáceres w Hiszpanii. Grają ciekawą muzykę inspirowaną folklorem swojej prowincji, odwołującą się do ludowych źródeł. Jednak romans z elektroniką, transem, a czasem nawet bluesem i jazzem, zdecydowanie poszerza krąg odbiorców ich muzyki. Akustyczne instrumenty rodem z Hiszpanii, towarzyszą tu saksofonom, gitarze basowej i całej masie innych urządzeń do generowania dźwięku. Choć sprawia to, ze płyta jest eklektyczna, to na tym chyba polega jej urok.
Do najlepszych utworów zaliczyłbym takie pieśni, jak „Rondena de Castilblanco”, „Griselda” i „Isabelina”.
Pierwsze, co od razu narzuca się nam przy kontakcie z tą płytą, to bardzo zabawny akcent wokalistów. Nic dziwnego. Grupa Howling Wind pochodzi ze szwedzkiego Raa. Co prawda Szwedzi zwykle dobrze radzą sobie z językiem Shakespeara, jednak dowodzona przez Claesa Perssona ekipa to najwyraźniej starsi panowie i ich edukacja musiała mieć miejsce dość dawno.
Generalnie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z tradycyjnym brzmieniem irlandzkiej muzyki spod znaku The Dubliners. Znane piosenki, zarówno te tradycyjne (jak „Ye Jacobites By Name”, „Carrickfergus”, „Donegal Danny czy „Whiskey in the Jar”) jak i współczesne (choćby „Only Our Rivers Run Free” czy „The Missing Link”), urozmaicone ciekawymi wiązankami tańców, to przepis na porządnie zagraną folkową płytę.
Mało to odkrywcze, ale na pewno dość ciekawe. Mimo tradycyjnych aranżacji zespołowi udało się bowiem objąć zaprezentowane utwory jakimś wspólnym mianownikiem.
Czy piosenki pisane przez pięćdziesięciolatka, który przez sporą część życia był kanadyjskim cieślą mogą mieć celtycki charakter? David Francey udowadnia nam, że tak. Ich autorski charakter jest niewątpliwie wpisany w stylistykę, w której dominuje gitara i wokal, jednak pojawiają się tu skrzypce, mandolina i akordeon, nadając folkowym piosenkom Davida bardziej zdecydowanego charakteru
„Skating Rink” to jego trzecia płyta, napisana – jak sam twierdzi – przy kuchennym stole. Piosenki opowiadają ponoć o tym co widać przez okno. To oczywiście przenośnia, przez którą artysta próbuje nam powiedzieć, że śpiewa teksty o zwyczajnych, codziennych sprawach kanadyjskiej prowincji. Czasami sięga spojrzeniem nieco dalej, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni, stąd takie kompozycje, jak „Belgrade Train”, osadzona w Jugosławii lat osiemdziesiątych.
Najbliżej domowego, a nawet miejsko-folkowego charakteru płyty David Francey jest w utworze „Streets of Calgary”.
Płyty tego artysty są zwykle oszczędne, ale wyraziste, co można uznać za duży atut, przemawiający na korzyść jego albumów.
Album rozpoczyna się nietypowo, od rozmowy z Duncanem Cameronem na temat płyty – tak jakbyśmy słuchali radia. W chwilę później od zdecydowanych tonów akustycznej gitary zaczyna się właściwa część płyty. Łagodny, lekki głos, przywodzący na myśl młodego Columa Sandsa wypełnia nam uszy przyjemną muzyką – tak właśnie brzmi pierwszy solowy album multiinstrumentalisty związanego na co dzień z grupą Fig For A Kiss, swego czasu grającego też w folk-rockowym zespole Enter The Haggis.
„The Whistling Thief” to propozycja dla miłośników współcześnie brzmiących tradycyjnych w formie wykonań. Kompozycje autorstwa Duncana, oraz nowe aranżacja tradycyjnych motywów są tu zagrane na akustycznych instrumentach, ale wykonania mogą się podobać wielbicielom nurtu coel nua, który kilka lat temu zdominował brzmienie wielu młodych kapel grających muzykę celtycką.
Nazwisko Pete’a Scrowthera przemknęło mi już wcześniej przed oczyma. Pete to autor wielu ciekawych piosenek, po które sięgają chętnie czołowi brytyjscy wykonawcy. PJ Wright, który gra z Petem na tej płycie wykonywał wcześniej jego piosenki ze swoim własnym zespołem, popularną swego czasu grupą Little Johnny England.
Jednak najbardziej znane piosenki autorstwa Scrowthera, to „Hawkwood’s Army” i „Heart of the Song” wykonywane są od lat z powodzeniem przez grupę Fairport Convention. Co ciekawe grając własne piosenki Pete nawiązuje czasem do brzmienia tej wielkiej brytyjskiej grupy.
Wszystkie piosenki są tu autorskimi utworami, z jednym wyjątkiem. Piosenka zatytułowana „Jenny” powstała przy współpracy z Andi Müller, żoną producenta albumu.
Ta recenzja powinna powstać już dawno temu, niestety odkładałem pisane o tym albumie do czasu, aż krążek troszkę się „odleży”. W międzyczasie słuchałem go sobie czasem z przyjemnością. A recenzja jak się nie pisała, tak i napisana nie była. Czas to w końcu nadrobić.
Po świetnym albumie „Burlesque” miałem spore wymagania wobec Bellowhead, zastanawiałem się czy są mnie jeszcze w stanie zaskoczyć tak bardzo, jak na debiutanckim krążku. I szczerze mówiąc, mimo kilkukrotnego przesłuchania „Matachin”, wciąż nie znam odpowiedzi na to pytanie, a wydawałoby się, że subiektywne sądy są najprostszymi z możliwych. Ważne jednak, że uśmiech który pojawił się na moich ustach gdy pierwszy raz usłyszałem pompatyczny wstęp do „Fakenham Fair”, nie znika nawet gdy krążek po raz kolejny kręci się w moim odtwarzaczu.
Jest tu orkiestrowa pompa, charakterystyczna dla brzmienia zespołu. Jest sporo aranżacji nawiązujących do noworleańskiego jazzu, ale nie brakuje motywów folkowych typowych dla brytyjskiego grania. Co ciekawe taka mikstura brzmi równie ciekawie, co niesamowicie.
Pod względem muzycznych pomysłów „Matachin” jest logicznym następstwem „Burlesque”. Jedyne co może wpływać ujemnie na recepcję tej płyty, to brak zaskoczenia, które towarzyszyło debiutowi. Na szczęście nie zawsze trzeba zaskakiwać.
