Kategoria: Recenzje (Page 36 of 214)

Tony McManus „The Maker’s Mark”

Jeżeli o jakimś muzyku sam John Renbourn mówi, że to „najlepszy celtycki gitarzysta na świecie”, to trudno spierać się z takim autorytetem. Szkocki muzyk, znany głównie dzięki współpracy z zespołami Alasdaira Frasera i Alaina Genty, wydał właśnie swoją trzecią solową płytę.
Po przesłuchaniu pierwszy raz tego albumu można by uznać, że gitara właściwie by wystarczyła. Pozostałe instrumenty (i zaproszeni muzycy) to naddatek. Z czasem jednak, kiedy oswajamy się z tymi brzmieniami, dociera do nas powoli doskonała kompozycja tej płyty.
Mimo że sporo tu kompozycji tradycyjnych, mogę zagwarantować, że takich wersji ludowych utworów jeszcze nie słyszeliście. Tony gra z niesamowitym wyczuciem, zmieniając miejsca na mapie i podróżując między krajami celtyckim, Bliskim Wschodem i Afryką. Zwłaszcza te egzotyczne wojaże instrumentalne Tony’ego i zaproszonych muzyków budzą szczery zachwyt zawartymi tu opracowaniami instrumentalnych kompozycji.

Rafał Chojnacki

Corb Lund „Hair in My Eyes Like a Highland Steer”

Zadziorny country-rock, trochę tradycyjnego grania i przede wszystkim dwa świetne duety – to najlepszy opis czwartej płyty w dorobku tego kanadyjskiego muzyka. Corb Lund i jego kapela, to gwarancja dobrej zabawy.
O szacunku dla tradycji może nam sporo powiedzieć duet wykonany z Ramblin Jackiem Elliottem. Legenda amerykańskiego folku nie tylko śpiewa, ale opowiada też ciekawą historię.
Sporo tu poczucia humoru, Corb najwyraźniej ma odpowiedni dystans do tego co robi. Nie sposób przesłuchać tej płyty, choćby mimochodem i nie uśmiechnąć się kilka razy pod nosem. To niemal „maszynka do poprawy nastroju”.
Dzięki tej płycie spojrzałem na dłużej na mają półeczkę z muzyką country. Starłem z niej kurz i wyciągnąłem kilka płyt, Na koniec jednak zapakowałem do odtwarzacza z powrotem Corba Lunda. Zasłużył sobie.

Rafał Chojnacki

Deana Carter „The Story Of My Life”

Tym razem czas na kilkadziesiąt minut energetycznej, świetnie zagranej muzyki country. Od czasu błyskotliwego debiutu (płyta „Did I Shave My Legs for This?” z 1996 roku) Deana Carter pnie się w górę na listach przebojów i to nie tylko tych ukierunkowanych na Nashville.
„The Story Of My Life” to piąta studyjna produkcja artystki, zawierająca przebojowy singiel „One Day At A Time”. Deana nagrała ten krążek tuż po urodzeniu swojego pierwszego dziecka, przez co muzyka zdaje się być znacznie bardziej dojrzalsza niż jej wcześniejsze kompozycje. Sporo tu nawiązań do muzyki z lat siedemdziesiątych.
Niestety opinia publiczna nie zaakceptowała takiego wizerunku gwiazdy country i kolejne płyty, mimo że dobre, stanowią konsekwentny krok wstecz w porównaniu z tym albumem.

Rafał Chojnacki

Dreadnoughts „Legends Never Die”

Grupa The Dreadnoughts krąży po folkowych tematach z gracją pancernika. Ostro poczynają sobie ze standardami, piszą własne punk-folkowe numery i nie oglądają się zbytnio na konkurencję. Ostatnim zespołem, który tak bezpretensjonalnie sobie poczynał, była brytyjska kapela Tofu Love Frogs, jednak już dawno o nich nie słychać. Tymczasem ich muzyczni pobratymcy objawili się za Wielką Wodą – w Vancouver. Nie obchodzą ich zbytnio Dropkick Murphy’s czy Flogging Molly, jeżeli już czasem zabrzmią podobnie do innej grupy, to są to klasyczni The Pogues („Fire Marshall Willy”)
Marynarska nazwa zespołu zobowiązuje do konkretnej tematyki utworów. Dlatego znajdziemy tu znane morskie tematy – „Old Maui” i „Roll the Woodpile Down”. Morze pobrzmiewa też jednak również w innych utworach, takich jak „Katie, Bar The Door”, „The Dreadnought” czy „Mary the One Eyed Prostitute Who Fought the Colossal Squid and Saved Us from Certain Death on the High Seas”.
The Dreadnoughts to obecnie jedna z ciekawszych pozycji na punk-folkowym rynku. Są jednocześnie dość sprawni instrumentalnie, by pozwolić sobie na muzyczne szaleństwo, ale na tyle młodzi i rządni sukcesu, by nie obawiać się krytyki. Można przecież przyczepić się do tego, że to płyta mało urozmaicona i pozbawiona finezji, ale moim zdaniem taka właśnie powinna być i najwyraźniej Kanadyjczycy są podobnego zdania.

Rafał Chojnacki

Arkona „Goi, Rode, Goi!”

Znam takie osoby, które na nazwę „Pagan Folk Metal” reagują nie za dobrze. Bo młócka, bo nie wiele ma wspólnego tak naprawdę z folkiem. Jednak to są stereotypy – nic nie warte w dodatku. Dobitnie udowadnia nam to najnowszy album Rosjan z grupy Arkona.
Owszem, przyznam rację tym, którzy twierdzą że to młócka – faktycznie, nasi gieroje czasem nie przebierają w środkach: potężne blasty, podwójna stopa, złowieszczy growling i ultraszybkie kostkowanie są tu obecne. Ale słychać również świetne partie fletu, skrzypiec, dud, bombardy, liry korbowej i innych, mało metalowych, instrumentów. Słychać również piękne chóry, subtelne kobiece wokale i wiele ludowych melodii. Na papierze to połączenie może wyglądać dziwacznie albo wręcz niemożliwie, ale Arkona znalazła chyba złoty środek, dzięki czemu „Goi, Rode, Goi!” słucha się naprawdę dobrze.
Mocną stroną krążka jest to, że nie nuży. Dzieje się naprawdę wiele, a ilość pomysłów tu zawartych mogła by spokojnie wystarczyć na 3-4 albumy. Dużo wnoszą tu rzecz jasna wspomniane już połączenia ciężkich, metalowych zagrywek z korzennymi motywami. Są to połączenia przemyślane: o ile przy okazji niektórych produkcji folk-metalowych można mówić o dużym chaosie i braku selektywności, Arkony te zarzuty się nie imają. Wszystko wydaje się mieć tu swoje miejsce, przypadkowość nie wchodzi w grę.
Przyklasnąć trzeba też produkcji albumu, która w przypadku kapel folk-metalowych ma bardzo duże znaczenie. Wszystkie instrumenty słychać bardzo dobrze, ciężar gitary nie przyprawia o ból głowy a bębny brzmią odpowiednio mocno i jadowicie. Generalnie, to nie ma się do czego przyczepić, naprawdę.
Podsumowując: „Goi, Rode, Goi!” to album dla ludzi z otwartymi głowami. Blackowe wstawki nie drażnią, zwłaszcza że w zdecydowanej przewadze jest ilość motywów ludowych. Jeśli nie nabierzecie uprzedzeń przed położeniem krążka na tackę, gwarantuję że Arkona Was urzeknie. Na 70 minut, o ile nie na dłużej!

Marcin Puszka

GreenWood „Elegia o Latach Minionych”

Grupa GreenWood postawiła w swojej muzyce na to, co gra im w duszach. Jeżeli się wsłuchamy, to w pierwszej kolejności usłyszymy muzykę celtycką. Jest tu jednak również delikatna mgiełka tolkienowskiego klimatu literatury fantasy, a nawet słowiański powiew, który nie kłóci się bynajmniej z celtyckim klimatem płyty.
Muzycy GreenWood nie boją się komponować, łączą swoje melodie z tradycyjnymi celtyckimi motywami, powstają w ten sposób wiązanki tanecznych utworów, które doskonale wypracowują wspólny klimat z piosenkami.
Pomysły na piosenki również są zaskakujące. Wiersze Tolkiena z autorską muzyką Marka Piguły, to po prostu bardzo ciekawe stylizacje, w których słychać magiczne celtyckie nuty. Ale już „Ballada o czarnej śmierci”, w której tekst inspirowany śląskimi „Legendami i baśniami” Gustawa Morcinka wykonany jest pod dyktando irlandzkiej melodii, to już pomysł bardzo odważny. Podobnie jest w przypadku „Pieśni Słowana”, w której muzyka iberyjskich Celtów towarzyszy motywowi inspirowanemu „Starą Baśnią” Kraszewskiego. Oba te eksperymenty zasługują na pochwałę.
Oprócz rzeczy zaskakujących otrzymujemy tu solidne przekłady na nasz język starych, niekiedy już całkiem dobrze znanych pieśni, są to „Wesele Marii” i „Sir Eglamore”. Zwłaszcza pierwsza z tych piosenek doczekała się już licznych wykonań.
Odnoszę wrażenie, że grupa GreenWood zdecydowała się na debiutancki album w bardzo dobrym momencie. Muzycznie i aranżacyjnie ich utwory okrzepły już na tyle, że nadają się do utrwalenia. Ważne jest również pojawienie się w zespole dwóch niewiast, które wnoszą do zawartej na tej płycie muzyki swoje własne, bardzo ważne trzy grosze. Mowa tu o świetnie sprawdzającej się w swojej roli flecistce – Ewelinie Grygier (znanej też z grupy Danar), oraz o Klaudii Borawskiej, której wokal będzie się odtąd kojarzył właśnie z „Elegią o Latach Minionych”.
Omawiany tu album to jedna z najciekawszych propozycji celtycko-folkowych nagranych przez polskie zespoły. Muzykom grupy GreenWood udało się uniknąć kopiowania zachodnich kapel. Stworzyli coś swojego i dobrze na tym wyszli.

Rafał Chojnacki

Ivan Tzarevich „Idu Na Vy”

Ivan Tzarevich to kolejna kapela folk-metalowa z Rosji, której zdecydowanie należy się uwaga. Uwielbiam zespoły które z zaangażowaniem i głęboką świadomością korzystają z dorobku kulturowego swoich przodków, dlatego też obok „Idu na Vy” nie udało mi się przejść obojętnie.
Album to bardzo klimatyczny – ducha zamierzchłych czasów czuć niemal w każdym dźwięku, nie tylko za sprawą świetnie wykorzystanej cytry, ale i (a może przede wszystkim) ze względu na podniosły, miejscami pompatyczny wokal. Z resztą, słychać od razu że Ivan Tzarevich to zespół świetnie zgrany, doskonale się rozumiejący. Zaskakuje przemyślaną strukturą utworów, a także ilością dźwiękowych smaczków, których na tej płycie jest bez liku.
„Idu Na Vy” to krążek bardzo długi – ponad godzina grania, muzycznej podróży do dawnych czasów, czasów krwawych bitew, trudnych miłości i patriotycznych uniesień. Jest tu w zasadzie wszystko co fan dobrego, folk-metalowego grania chce usłyszeć – mnogość ludowych wstawek, ładne, czyste wokale, intrygujące brzmienia dawnych instrumentów, ale także twarda perkusja i ostre gitarowe riffy. Wszystkie utwory wykonywane są w języku rosyjskim, co nadaje płycie dodatkowego kolorytu. Jeśli dodać do tego świetną, selektywną produkcję i barwne opakowanie płyty (12-stronicowa książeczka, całość zapakowana w malowniczą, tekturową obwolutę) – warto zadać sobie trudu i nabyć ten krążek. Polecam poszukać na e-bayu lub zamówić płytę bezpośrednio u zespołu – tu odsyłam na www.ivan-tzarevich.ru.
I jeszcze jedna rzecz. Takie płyty jak „Idu Na Vy” zdecydowanie inspirują do działania. Internet to wielka skarbnica i nie trzeba wiele trudu, żeby zobaczyć jak potężną scenę folk-rockową/metalową posiadają Rosjanie. Ciekawskich zdecydowanie zachęcam do poszukiwań.

Marcin Puszka

Van „Van”

Węgry to barwny kraj i głęboko związany ze swoja kulturą i korzeniami. Tym bardziej interesująca wydaje się być ich rodzima muzyka, który przy głębszym zaznajomieniu okazuje się być naprawdę nietuzinkowa.
Van to na pewno niezwykły projekt. Pewien mój znajomy stwierdził kiedyś że dobra muzyka to taka, którą ciężko sklasyfikować. I proszę – za cholerę nie wiem do jakiej szufladki wsadzić ten węgierski zespół. Słychać tu i magiczne floydowskie zagrywki, jest coś z delikatności znanego skądinąd Pain Of Salvation, w końcu pojawiają się przepiękne folkowe wstawki a’la Jethro Tull (jakby mi ktoś włączył wcześniej „Bal” i kazał zgadywać co to jest, bez wahania powiedziałbym że to gra Ian Anderson!). Do tego dodajemy szczyptę przebojowości i… jesteśmy wgnieceni w ziemie.
Zgoda, to tylko 5 utworów, ale za to jakich! Otwierający płytkę numer „Memento” zdradza raczej progresywne inspiracje zespołu, ale za to drugi w kolejności, wspomniany już „Bal” to utwór naprawdę wysokich lotów. Spokojny, temat grany przez flet rozkręca się z minuty na minutę, w końcówce dzieje się już tak wiele że naprawdę można być pod wrażeniem. „Fura Alom” i „Andaluzia Eger” to również niesamowite numery – można powiedzieć że takim podejściem do grania Van wyznacza nowe nurty w muzyce folk-rockowej.
Ostatni na krążku „Fent Es Lent” to ukłon zespołu w stronę bardziej przebojowego grania, co oczywiście nie oznacza tu zapędzenia się w rejony plastikowego i tandetnego popu. Można by rzec że to po prostu rockowy przebój, wsparty solidnym folkowym klimatem, który tworzą przede wszystkim instrumenty piszczałkowe. Gwarantuję wam, że refren tego kawałka na długo zapadnie w pamięć.
Często zdarza się że w przypadku demówek są 2-3 dobre numery a reszta to lipa. Na „Van” wszystkie 5 numerów to majstersztyk, niesamowity kosmos. Jeśli jesteście wrażliwi na muzykę i lubicie jak „się dzieje” – sprawdźcie Van!

Marcin Puszka

Flogging Molly „Float”

Ostatni album studyjny amerykańscy punk-folkowcy, Flogging Molly, wydali w 2005 roku. „Within A Mile of Home” był krążkiem bardzo dobrym, jednym z najbardziej udanych w ich karierze. Po 3 latach ukazuje się jego następca: „Float”.
Co tu dużo mówić, jest to diametralnie inne dzieło, nie tylko od „Within…” ale i od całej reszty albumów w dyskografii Flogging Molly. Trzeba tu od razu nadmienić, że „inny” wcale nie oznacza „gorszy”. Wręcz przeciwnie: „Float” to kawał porządnego, folk-rockowego grania.
No właśnie, folk-rockowego, bo punka jest tu jak na lekarstwo. Już otwierający album „Requiem For A Dying Song” nosi znamiona czegoś nowego. Co prawda od pierwszych taktów słychać że to kapela Dave’a Kinga, lecz trochę inna, jakby… dojrzalsza.
Podkreślam jeszcze raz: to nie są zarzuty. Flogging Molly z miejscami zagonionego punk-folkowego zespołu, przeradza się w przemyślany projekt folk-rockowy. Słychać w ich muzyce dużą swobodę, cały czas jest obecna ta jakże znajoma z wcześniejszych płyt, radość grania no i oczywiście mamy tę świadomość, że muzycy mają wciąż głowy pełne pomysłów.
„Float” to krążek zróżnicowany – są mocniejsze fragmenty, są też liryczne ballady a wszystko to opatrzone ciekawymi i nie rzadko refleksyjnymi tekstami.
Wydaje się, że Flogging Molly stworzyło swoista opozycję do innych potentatów sceny folk-punkowej, Dropkick Murphys. Kiedy DKM łoi mocno i ciężko, FM nieco się wycisza.
Warto posłuchać „Float” – to naprawdę świetna płyta. Fani melodyjnych, punkowych galopad mogą poczuć się nieco zawiedzeni, ale faktem jest że Dave King i kompania nie spuszczają z tonu, choć idą własną drogą. I chyba właśnie dlatego cały czas tak dobrze się ich słucha.

Marcin Puszka

Eluveitie „Evocation I – The Arcane Dominion”

Rok 2009 napawa mnie sporym optymizmem – w zasadzie od jego początku rynek zalewany jest naprawdę świetnymi wydawnictwami spod znaku folk-metalu.
Jeśli mam być szczery, najnowsze dzieło szwajcarów z Eluveitie jest bardzo poważnym faworytem do tytuły folkowej płyty roku – mimo iż dla fanów mocnego wcielenia grupy realizacja całkowicie akustycznego albumu była szokiem, warto docenić rozwój i szeroką gamę pomysłów którą obrazuje. Dobry koncept, świetna realizacja, piękne brzmienie i masa gości zrobiło swoje – tak dobrego Eluveitie jeszcze nie słyszałem.
Oczywiście, zespół zrobił odważny krok, rezygnując z mocnych, przesterowanych gitar i potężnego growlingu na rzecz bogatych aranżacji na instrumenty akustyczne i czystego kobiecego wokalu. Niektórzy mają to grupie za złe, ja jednak zaliczam się do tych którzy są pod wrażeniem.
Mamy tu utwory dobre, mamy też kapitalne. O ile pierwszy po intrze kompozycja „Gobanno” niczym nie powala, to singlowy „Omnos” po prostu urzeka. Czym ? Pięknym i subtelnym wokalem Anny Murphy, swoistą przebojowością i instrumentalnymi smaczkami, które podczas słuchania można napotkać na każdym kroku.
Cieszy również różnorodność tej płyty: „Nata”, mimo iż bardzo oszczędna w aranżacji, powala ciekawie zgranymi wokalizami lidera Eluveitie, Chrigela Glanzmanna i znanego z Primordial Alana Averilla, natomiast „Dessumis Luge” zaskakuje niespotykaną wręcz dzikością, odnajdywalną zarówno w nerwowym rytmie jak i niepokojących szeptach / krzykach / piskach / jękach Anny Murphy.
Tak, zdaję sobie sprawę że to całkiem inne Eluveitie które znamy choćby z albumu „Slania”. Zdaję sobie też sprawę że przy większości numerów z „Evocation I” nie da się moshować. Ale ja taki wizerunek Eluveitie, zespołu folkowego, totalnie pochłoniętego starożytną kulturą zdecydowanie kupuje. Szwajcarzy udowodnili na tej płycie że nie zamierzają stać w miejscu i że jeszcze dużo ciekawego da się na poletku folk-rockowym zdziałać. A żeby zasypiało się lepiej dodam, że zespół pracuje w studiu nad kontynuacją „Evocation I” i jeśli wierzyć niektórym przesłankom, fani Szwajcarów na gwiazdkę mogą liczyć na prezent od swoich idoli.

Marcin Puszka

Page 36 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén